XXVII Niedziela zwykła (rok B)
„Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc”- tak rozpoczyna się pierwsze czytanie tej niedzieli zaczerpnięte z Księgi Rodzaju. I tak sobie myślę, że przecież w miejsce „mężczyzna” możemy wstawić ogólniejsze stwierdzenie: „człowiek”. A zatem: nie jest dobrze, aby człowiek był sam. Fragment Ewangelii również dotyczy relacji.
Faryzeusze chcąc wystawić Jezusa na próbę zadali mu pytanie dotyczące rozwodu – czy można oddalić żonę, tak jak powiedział Mojżesz. To pytanie – odkładając na moment „na bok” to, że stanowiło ono pułapkę, przecież Jezus nie mógł zakwestionować Mojżesza i Prawa, a gdyby to uczynił, mieliby Go już w „swojej garści” – właśnie dotyczy relacji i odpowiedzialności za dar drugiej osoby.
Wracając do fragmentu z Księgi Rodzaju: każde stworzenie, które uczynił Bóg i przyprowadził do Adama, otrzymało od niego nazwę „istota żywa”. I choć właśnie nadaje nazwy, to jednak nie wyczuwamy tu szczególnego związku, zawiązywania relacji. Dlatego Pan sprawił, że Adam zapadł w sen i z jego żebra uczynił Bóg niewiastę. I tu dopiero, między nimi, powstaje prawdziwa relacja. Zostają sobie wzajemni podarowani. Nad zwierzętami, „istotami żywymi” to człowiek ma panować, ale wobec siebie ludzie są równi, są dla siebie darem i nieraz, by przyjąć ten dar, otworzyć się na niego, trzeba niejako przekroczyć siebie. Druga osoba może być i nieraz naprawdę jest wyzwaniem. Mamy ochotę od tego wyzwania uciec, zmienić kogoś innego. Ale człowiek nie jest samotną wyspą, nie może być sam. Oczywiście, najpełniej serce człowieka może wypełnić jedynie Bóg. Stworzeni przez Miłość, z miłości – do miłości powołani, nie zaznamy pokoju będąc daleko od Stwórcy. Jednak w całej naszej osobistej historii potrzeba nam drugiej osoby, przyjaciela, kogoś bliskiego. Potrzebujemy relacji. To także przestrzeń odpowiedzialności, pole przeróżnych uczuć, emocji, kształtowania się. Relacje pomagają nam również odkrywać prawdę o nas samych. Zauważmy, że w tym fragmencie Ewangelii, najpierw faryzeusze pytają się Pana, czy można „oddalić żonę”, a potem to Jego uczniowie zabraniali dzieciom zbliżać się do Niego – czyli znów jakiś rodzaj „oddalenia”. Czy to nie zastanawiające? A Jezus pragnie przyjąć wszystkich dając dzieci jako wzór.
Oczywiście, zarówno czytanie z Księgi Rodzaju jak i ta ewangeliczna scena, są przede wszystko (może przede wszystkim) nauką o nierozerwalności małżeństwa. Gwarantem, fundamentem jej jedności jest Boże działanie: „Co więc Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela”. „Niech człowiek nie rozdziela” – zbyt wiele razy w naszej historii próbujemy zajmować miejsce Pana Boga, przejmować kontrolę, mówić Mu, co i jak ma czynić. Piotr, Jan – postacie poprzednich niedziel wiele nam już o tym powiedzieli. Także w tej scenie, uczniowie (ci, którzy tyle czasu z Nim byli) jeszcze później dopytują się, proszę Jezusa o dodatkowe wyjaśnienia. Trudno przyjąć słowa Pana i Jego „konkret”. Trudno zgodzić się nieraz na wierność. Często bowiem w tym „rozdzielaniu” kierujemy się emocjami, swoimi korzyściami.
Faryzeusze powołują się na Mojżesza, lecz Jezus komentuje to: „przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych napisał wam to przykazanie” – Mojżesz dał ludowi tę możliwość, rozumiejąc niestałość ludzkiego serca, ludzkie słabości. Możliwość takiego „oddalania” to także może być dla kogoś poczucie dominacji, posiadania władzy i mocy, nad drugą osobą. Jezus mówi o „zatwardziałości serca”. To można by też przetłumaczyć jako „skostniałe” serce, zimne i obojętne. To może kojarzyć nam się z postawą zamknięcia właśnie. Nie tak jednak było na początku w Bożych zamiarach. Ponieważ Bóg jest tym, który jednoczy, a nie rozdziela, gromadzi a nie dzieli. Żaden podział nie pochodzi od Niego. Jedność małżeństwa przyrównana jest do obrazu takiego złączenia dwóch osób, że stają się jednym ciałem. Obraz małżeństwa posłużył św. Pawłowi do ukazania niepowtarzalnej i wyłącznej miłości Boga do Kościoła, ale również do każdej duszy. Oto jest zjednoczenie, do którego powinniśmy zmierzać – tak być blisko Pana, tak być Jemu wiernym (On zawsze jest wierny i Jego przymierze jest wieczne), aby w Nim niejako „zatonąć”. Chrystus tak umiłował nas, że wydał siebie w ofierze za nas. Kościół uczynił swoją oblubienicą, którą obmył i oczyścił we własnej Krwi. Opuścił niebo w misterium Wcielenia, podobnie jak człowiek wychodząc na spotkanie z Nim opuszcza „pogańską krainę”, czyli dokonuje, podejmuje codzienny wysiłek nawracania się. Św. Paweł posługiwał się również obrazem ciała, gdzie każdy jest odpowiednim członkiem – szacunek okazywany jednemu członkowi, jest szacunkiem dla całego ciała; jak to się mówi: moja radość jest twoją, twój smutek jest moim smutkiem. Jedno ciało.
„Co więc Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela” – te słowa usłyszałam w dniu moich obłóczyn, kiedy po roku bycia w klasztorze otrzymałam Habit św. i nowe imię. Wówczas taka była właśnie Ewangelia. To była „ta” niedziela. Pomyślałam wtedy, że to właściwe słowo w kontekście tego zakonnego wydarzenia. Wychodzę z domu, wchodzę coraz mocniej, coraz konkretniej we Wspólnotę, Pan przyodziewa mnie szatą nową, otrzymuję nowe imię – Oblubieniec przyjmuje mnie, powołanie jest Jego łaską i darem. Więc to Bóg jest tym, który „złączył”. I pamiętam, że pomyślałam wtedy: żebym tylko tego nie popsuła. A jak nie popsuć? Trzeba stać się wobec Niego jak dziecko – ufne, proste, szczere. Tylko tyle i aż tyle.
„Szczęśliwy człowiek, który służy Panu i chodzi Jego drogami” – modlimy się w Psalmie. Odnaleźć, odkryć szczęście w służbie Bogu – a przecież ta służba to nie tylko kwestia osób powołanych, ale każdego ochrzczonego, a jej pierwszym i podstawowym wymiarem jest dawanie świadectwa o Panu przez swoje posłuszeństwo Jego słowu, Jego nauce. „I chodzi Jego drogami” – można iść drogą ludzkiego myślenia, układania po swojemu (nawet może nieraz w dobrej wierze), poddając się obyczajom społecznym (jak zapewne uczynił to Mojżesz), ale można również zdobyć się na radykalniejszą drogę, to jest na wejście na Bożą drogę tak całkowicie. „Szczęście osiągniesz i dobrze ci będzie” – w takiej doczesnej opinii, nie zawsze już tu na ziemi doświadczamy owego szczęścia, pojmowanego znów na sposób tak bardzo przyziemny, ale idąc za Jezusem wiernie możemy mieć pewność szczęścia wiecznego; że „dobrze nam będzie” już tam z Nim na wieki w Królestwie niebieskim.
Z jednej strony możemy odczytać te teksty tak dosłownie, moralnie, traktując je jako wykład o znaczeniu jedności małżeństwa, ale możemy je odczytać również jako opis mojej osobistej relacji z Panem, aby nie próbować Go „oddalać”, tj. odchodzić od Niego, mówić: „ja już nie wierzę”, bo pojawiły się jakieś trudności, a droga zamiast przez piękną łąkę zaczęła nagle przebiegać przez cienistą, ciernistą dolinę. Możemy w tym również wyczytać słowa o wierności Bogu, czyli to zapewnienie, które rozjaśnia wszystko – bo nigdy nie możemy powiedzieć, że to Pan nas porzuca, zostawia, już o nas nie pamięta. On nie odrzuca. To On „z łaski Bożej zaznał śmierci za każdego człowieka”, „udoskonalony” przez cierpienie – jak czytamy w drugim czytaniu, który pochodzi z drugiego rozdziału Listu do Hebrajczyków. Poprzez misterium Męki, misterium naszego Zbawienia, z przebitego boku Chrystusa narodził się Kościół, narodziła się każda dusza dla Niego. Jak z boku Adama narodziła się Ewa. Chrystus jest bowiem nowym Adamem rodzącym do życia wiecznego. Braterska wspólnota Kościoła staje się małżonką Baranka – mistyczne zaślubiny z najwierniejszym Oblubieńcem. Czy ta myśl, że narodziliśmy się z przebitego Serca Jezusa nie porusza nas, nie przenika takim dziwnym dreszczem? W Miłości jest źródło naszego życia.
Jezus na koniec tego fragmentu Ewangelii kolejny raz konfrontuje nas z postawą dziecka. Czy w relacji z Jezusem towarzyszy mi postawa pokornego powierzenia się zbawczej mocy Chrystusa? Przyjść do Jezusa i pozwolić, by mnie przygarnął, to właśnie to powierzenie się. Dzieci wspomniane w Ewangelii zostały przyprowadzone – przy z zaufanie przyprowadzam innych do Chrystusa? Ale zadajmy sobie może jeszcze jedno pytanie – jak ja przyjmuję tych, którzy są do mnie przyprowadzeni, jak przyjmuję tych, których spotykam na swojej drodze? A może uczniowie uznali, że dzieci – czyli, ci, którzy nie mieli prawa głosu, byli jakby „niezauważalni” – nie mają „prawa” do bliskości z Jezusem?
Jakim dziś dla mnie wyzwaniem jest ta Ewangelia, to Słowo Boga? Przyjąć królestwo Boże jak dziecko, to dać się właśnie temu Słowu poprowadzić i przemieniać. W prostocie i zaufaniu. Gdyby taka jedność, wierność była niemożliwa, gdyby niemożliwym było przyjęcie daru drugiej osoby – Bóg by tego nam nie wskazał. A jakim ja jestem, gdy mnie ktoś przyjmuje? To zawsze „działa” w dwie strony…
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA