XXV Niedziela zwykła (rok B)

Przed nami kolejna, można powiedzieć, że przedziwna, ewangeliczna scena przedstawiająca w drodze Jezusa i uczniów. Dla Jezusa jest to droga, która ostatecznie zaprowadzi Go na Golgotę – ale nie, zaprowadzi Go jeszcze dalej, poprzez ciszę Wielkiej Soboty, do Poranka Zmartwychwstania, bo to nie cierpienie, nie śmierć jest tym, co wszystko kończy; to nie śmierć kończy tę drogę. Ale Chrystus zmierza po to do Jerozolimy: aby przyjąć na siebie te wszystkie szykany i niesprawiedliwy sąd, aby z miłości do człowieka ponieść śmierć, aby tegoż człowieka wykupić, wybawić z mocy grzechu. Idzie świadomy tego, co Go czeka, bo przecież „na to” przyszedł; po to dokonało się misterium Wcielenia. Idzie i pragnie, nim to nastąpi, przygotować na to swoich najbliższych uczniów. To już druga zapowiedź Jego Męki. Na pierwszą, Piotr zareagował spontanicznie i natychmiastowo: nie, Panie, nie stanie się to. Reakcja Jezusa, której świadkiem byliśmy poprzedniej niedzieli, jest jasna i stanowcza: nie można iść za Nim, nie przyjmując tajemnicy zarazem Jego krzyża, jak i nie biorąc swojego, codziennego, krzyża. To wymaga zaparcia się siebie, aby właśnie od takiego ludzkiego spojrzenia, zacząć patrzeć Bożą perspektywą. Gest Jezusa, który odwrócił się od Piotra, miał mu przypomnieć, że skoro chce iść za Nim jako Mistrzem, jako Zbawicielem, to nie może iść przed Nim próbując Mu (Bogu) dyktować co i jak ma czynić, co powinien a czego nie powinien. Także tej niedzieli, w tej scenie zapisanej również przez św. Marka, konfrontujemy się zarówno z zapowiedzią Męki Jezusa i Jego Zmartwychwstania, ale także z niezrozumieniem ze strony uczniów. Bali się zapytać Jezusa o znaczenie Jego słów, których nie rozumieli (a przecież to niezrozumienie wydaje się być czymś tak naturalnym, tak zrozumiałym – cierpienie, śmierć, to nas w jakiś sposób przerasta; niepojęta jest tajemnica „takiej” Bożej Miłości, takiego uniżenia Wszechmocnego), ale nie bali się sprzeczać się między sobą kto z nich jest największy. Pewnie to też dotyczyło tego, kto z nich będzie najważniejszy w Bożym królestwie. Nie bali się zmarnować na to czasu – a przecież mogli go wykorzystać na dialog z Jezusem. Naprawdę nie musimy się bać pytać Pana, dzielić się z Nim naszymi wątpliwościami i pytaniami. Czym innym jest się pytać, a czym innym przyjmować taką kategoryczną postawę Piotra z poprzedniej niedzieli, który być może takim swoim zachowaniem chciał też coś pokazać pozostałym Apostołom. Uczniowie jednak woleli spierać się między sobą. Taką postawę gani także tej niedzieli św. Jakub w kolejnym fragmencie Listu, który słyszymy. „Gdzie zazdrość i żądza sporu, tam też bezład i wszelki występek” – pisze – „Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych.” I można by powiedzieć: tyle czasu już byli przy Jezusie, tyle Jego słów usłyszeli, a nadal nie pojęli, że królestwo Boże to nie sprawa władzy, posiadania, zaszczytów – to królestwo nie jest kalką tego, co po ludzku mamy na myśli, gdy mówimy o „królestwie”.

Gdy doszli do Kafarnaum, Jezus zadał im pytanie: „O czym to rozprawialiście w drodze?” Lecz uczniowie milczeli. Więc wiedzieli, przeczuwali, że ich spór mógłby się Panu nie spodobać – a jednak go toczyli. Jasne, jesteśmy ludźmi – ktoś mógłby w ten sposób bronić Apostołów –  i to, co ludzkie odzywa się w nas, ale piękne człowieczeństwo polega również na umiejętności opanowania tego oraz obrania w życiu właściwiej hierarchii wartości opartej o to, co Boże, a nie ludzkie. Ale może usłyszmy to pytanie w inny jeszcze sposób: „O czym to rozprawialiście w drodze?” – Zanim zaczęto uczniów Pana nazywać chrześcijanami, mówiono, definiowano ich, jako „wyznawców drogi”. O czym rozprawiamy przeżywając naszą wiarę, idąc drogą wiary? Co jest dla nas na tej drodze istotne, dlaczego nią idziemy i czego oczekujemy? Może w tym pytaniu Jezusa, trzeba nam dziś usłyszeć szereg tych innych pytań? Czy na tej drodze zależy mi przede wszystkim na relacji z Jezusem i na tym, by swoją małą miłością codziennie odpowiadać na Jego Miłość – a może bardziej skupiam się na tym, aby coś komuś pokazać, aby siebie pokazać, zyskać uznanie, odnieść jakieś korzyści? Droga za Jezusem to nie droga zdobywania osobistych korzyści, chyba, że tej jedynej, ostatecznej, jaką jest zbawienie, które i tak jest Łaską, a nie naszą zasługą tylko i wyłącznie.

Piękny jest ten obraz: Jezus siada (jako Nauczyciel, jako Głowa – choć mi ten gest, ta czynność, kiedy Jezus siada, kojarzy się z jakiś takim pokojem; Jezus spokojnie siada, nie staje ponad nimi, jest z nimi) i przywołuje do siebie Dwunastu – wszystkich razem. Przywołuje – chce im coś ważnego powiedzieć, dać jakąś kolejną lekcję. Przywołuje – to kojarzy mi się również z gestem przygarnięcia. Czyż nie ma w tej scenie swoistego rodzaju delikatności? Jezus bierze w objęcia dziecko – istotę bezbronną, zależną od dorosłych, pełną ufności i wiary (choć może oczywiście nieco idealizujemy obraz dziecka, ale takie cechy są mu przypisywane, takich cnót jest symbolem, alegorią). Czy uczniowie ze swoimi sporami, pełni „namiętności i żądz” (by nawiązać do drugiego czytania) pozwoliliby by Pan ich tak przygarnął? A przecież o to również chodzi w naszej relacji z Jezusem – w pewnym sensie „odpuścić”, przestać zachowywać się jak Piotr z poprzedniej sceny (w tym negatywnym odczytaniu tego zachowania), przestać układać się między sobą, albo raczej za plecami innych (pamiętamy podobne wydarzenie, kiedy to matka wstawiała się za swoimi synami: Janem i Jakubem, aby zajęli pierwsze miejsca przy Chrystusie) – i dać się przygarnąć. Pozwolić, by objęły nas silne ramiona Boga. To nie jest uścisk zniewalający i pozbawiający wolności, ale przeciwnie – dający bezcenną i niepowtarzalną gwarancję bezpieczeństwa. Pozwolić, by to Bóg zaopiekował się nami, każdym z nas. Czyli w takim sensie stać się „dzieckiem”. Czy w naszym sposobie myślenia i postrzegania życia, środowiska, otaczającego nas świata, jest zgoda na Bożą logikę, która mówi, że to nie pierwszy jest najważniejszy, ale to ostatni jest pierwszym? Lecz nie chodzi o „bycie ostatnim” w sensie jakiegoś nieporadnego człowieka, ale o ducha pokory, który jest również duchem służby. Pewnie, ambicje, jeśli mądrze się nimi kieruje, są czymś dobrym i stymulują nas do działania, pobudzają, motywują – ale jeśli ambicja staje się niezdrowa, „przerośnięta”, wówczas niszczy nie tylko tych, z którymi mamy do czynienia i którzy ze współbraci stają się dla nas potencjalnym zagrożeniem i rywalem, ale niszczy nasze wnętrze, zabiera pokój, paradoksalnie nie pozwala się ucieszyć żadnym sukcesem, bo przecież „powinno być lepiej”.

Następnie Jezus mówi do Apostołów: „Kto jedno z tych dzieci przyjmuje w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał.” Zobaczmy w owym dziecku symbol „mniejszego”. Czy potrafię przyjąć taką małą, bezbronną istotę? Czy raczej na każdego patrzę we wspomnianych kategoriach zysku, przegranej i rywalizacji? Czy potrafię przyjąć drugą osobę jako dziecko Boże, jako stworzenie Boże? Jezus ponownie zaprasza tym krótkim zdaniem do patrzenia dalszego – nie chodzi tylko o dziecko jako o dziecko, ale ostatecznie chodzi o przyjęcie samego Pana. Nawet na Jezusie nie ma się zatrzymywać ich wzrok – nie mają w Nim widzieć politycznego Mesjasza i wybawiciela konkretnego narodu, ale Syna Bożego, który w Duchu objawia nam Ojca. W pewnym sensie powraca pytanie z poprzedniej niedzieli – kim dla mnie jest Jezus i jak podchodzę do naszej relacji, do mojej z Nim relacji? „Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz” – napisał św. Jakub. Moja relacja z Panem nie może być oparta na interesowności. Miłość Boga nie zniewala, jedyną jej „interesownością” (jeżeli w ogóle wypada użyć takiego określenia w tym kontekście) jest to, że Bóg pragnie naszego dobra i robi wszystko, aby nasza dusza nie zatraciła się, abyśmy doszli do zbawienia. My myślimy o doczesnych korzyściach, podczas gdy On wie więcej, patrzy dalej i do takiego patrzenia nas zaprasza – na ile to oczywiście dla nas jako ludzi jest możliwe. Mamy być siewcami ziaren pokoju a nie żądz, zazdrości, sporu i występku.

W pierwszym czytaniu jesteśmy świadkami, jak właśnie ludzie zaślepieni, zapatrzeni w siebie i swoje korzyści, knują spisek przeciwko „sprawiedliwemu”. Spisek ten ma wystawić go na próbę, czy Bóg go wybawi, jak on o tym mniema. Knują ten spisek, bo ów człowiek jest dla nich „niewygodny”, bo ich upomina, wskazuje na ich złe postępowanie. Czytając te słowa w świetle Nowego Testamentu, wiemy, że jest to proroctwo o Jezusie i Jego Męce. Chrystus swoim nauczaniem i upominaniem nie chciał nikogo zniszczyć – przeciwnie, te czyny wypływały z miłości i miały na celu ocalenie postępujących niewłaściwie. A jak my odczytujemy różne sytuacje, które nas spotykają? Czy nie przestajemy w nich wierzyć w dobroć i miłość Boga? Tak, prawdziwy uczeń Jezusa musi być przygotowany na takie „spiski”, a przy tym musi pamiętać, że pierwszym do którego kieruje on wszelkie upomnienia jest on sam, w myśl ewangelicznego wskazania, że nie można wytykać bliźniemu drzazgi w oku, nie dostrzegając belki we własnym oku. „Bóg podtrzymuje całe moje życie” – śpiewamy modląc się Psalmem. Tak, to Bóg jest naszą jedyną ucieczką, On sam podtrzymuje i chroni nasze życie, do Niego się uciekamy jako jedynego Wybawiciela. Wtedy, będą w Nim i z Nim, uciszają się nasze wewnętrzne żądze; nie odpowiadamy spiskiem za spisek.

„Mądrość zaś zstępująca z góry jest przede wszystkim czysta, dalej – skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy.” – czytamy we fragmencie Listu św. Jakuba Apostoła. Właśnie, autor Listu był wtedy z Jezusem, był, gdy padły te słowa o przyjęciu dziecka oraz te zapisane w innym miejscu, że my mamy stać się jak dzieci, jeśli chcemy wejść do królestwa Bożego. To jest prawdziwa mądrość – czysta, zdolna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców oraz – co tak ważne – wolna od ludzkich względów i obłudy. Jest to mądrość, którą możemy czerpać jedynie od Boga, z Boga. To mądrość, która nie jest stawianiem siebie ponad innymi. A pierwszą mądrością jest: słuchaj, Izraelu; słuchaj swego Pana Jedynego – wtedy zacznie się ona stawać wolna od ludzki względów. Gdy odrzucamy maski obłudy, wtedy stajemy się prawdziwi, autentyczni (to też cecha dziecka). Bóg przyjmuje nas w całej prawdzie o nas, niezależnie od tego jaka byłaby ta prawda, ale  czy ja siebie też potrafię tak przyjąć? To przyjęcie nie jest bierną akceptacją i łatwym samousprawiedliwieniem, ale staje się początkiem do pracy nad sobą. Uczniowie milczeli, nie umieli się przyznać, nie chcieli (czasem mówimy, że czegoś nie potrafimy, a tak naprawdę to chowamy się za tą wymówką, bo w rzeczywistości tego czegoś po prostu nie chcemy – chowamy się, zamiast przełamać ten opór, stawić temu czoła) nazwać swojego zachowania, podczas gdy to nazwanie jest tak bardzo ważne i konstruktywne.

Podobne pytanie o temat rozmów w drodze usłyszą uczniowie zmierzający, uciekający do Emaus. A o czym my rozmawiamy w drodze?

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA