XXIX Niedziela zwykła (rok C)
„A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę. Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” – tak kończy się dzisiejszy fragment Ewangelii wg św. Łukasza. Jezus opowiada swoich uczniom przypowieść o natrętnej, czyli wytrwalej w prośbie, wdowie, która kołacze do serca sędziego, aby wziął ją w swoją obronę. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie co on czuł, pewnie z własnej autorefleksji, znamy ten odruch: nie chce mi się, nie pomogę, nie ruszę się. A potem coraz silniejsze nalegania i w końcu mówimy: dobra, to już dla – przysłowiowego – świętego spokoju, niech będzie, pomogę. I ruszamy się z miejsca, i niejako z musu podejmujemy działania… . Bóg weźmie nas zawsze w obronę, bo jesteśmy Jego umiłowanymi dziećmi, a wszystko, cokolwiek czyni, to przecież dzieje się dla naszego zbawienia. Bóg nikomu nie odmawia drogi do siebie, choć ten szlak wybrukowany jest konkretami. Zaskakujące może wydać się zakończenie tej perykopy. To wiara jest jak „odźwierny”, który otwiera, gdy Pan zapuka – otwiera, aby wpuścić Łaskę.
Nieraz modlimy się, to my pukamy do Pana, przedstawiamy Mu nasze prośby, ale jak, dlaczego to czynimy? Bo tak nas nauczono? Bo tak wypada? Bo znów patrzymy na Boga jak na „automat”? Ale czy w naszej modlitwie jest wiara? Zastanawiałam się nad tym pytaniem i jak odpowiedzią – bo jak to zmierzyć, jak zdefiniować? I chyba takim elementem tej odpowiedzi jest nasza postawa po modlitwie, co robimy po niej – jeżeli nie otrzymam danej łaski, odejdę i już nie wrócę czy nadal, z tą samą intensywnością, będę trwał, a w moim spojrzeniu na Pana nie zagaśnie miłość? Nadzieja chrześcijańska nie jest naiwnością, ale trwaniem w świadomości miłości Boga. Jesteśmy przyzwyczajeni do aktywizmu, do tego, że musimy wszystko brać w swoje ręce i wiele robić, ciągle działać – a nadzieja jest jak znak stopu, znak zatrzymania: pozwolić, by zajaśniała Łaska: spocząć na Sercu Pana i posłuchać bicia Jego Serca. Zaufać. To nie oznacza bezczynności, ale to ten obraz dwóch dłoni splecionych ze sobą – dłoń Boga i nasza dłoń.
Wdowa w świecie Starego Testamentu i w czasach ziemskich Jezusa, była symbolem osoby, której należała się szczególna opieka ze względu na to, że pozostała sama, bez mężczyzny, który mógłby zapewnić jej utrzymanie, statut społeczny. Była niczym obraz słabości. To wdowę Jezus da za przykład całkowitego zawierzenia Bogu, gdy do skarbony wrzuci swój ostatni pieniążek, wszystko, co miała na utrzymanie oddając swój los Bogu. I przychodzi mi na myśl taka refleksja: czy we mnie nie ma takiej „wdowy”, to znaczy takiej słabości, którą zamiast oddać się Bogu, udaję, że nie istnieje. To prawda, boimy się przyznać do słabości. Zrobimy wszystko, aby to zasłonić, nakładamy (nieraz bolesne i krępujące nasze autentyczne „ruchy”) maski, aby tylko ukryć to – nade wszystko przed sobą samym. A przecież Jezus powiedział, że „prawda nas wyzwoli”. W tej słabości nie ma nic złego. To część nas, naszego człowieczeństwa. I kiedy to sobie uświadomimy i przyjmiemy, Bóg zyska przestrzeń, aby się nami zaopiekować. Dlaczego owa ewangeliczna wdowa przybyła do tego sędziego? Aby wziął ją w obronę. To właśnie czyni Bóg względem nas – bierze nas w obronę. Jak napisał św. Jan w swoim Pierwszym Liście: „Dzieci moje, piszę wam to dlatego, żebyście nie grzeszyli. Jeśliby nawet kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca – Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, i nie tylko nasze, lecz również za grzechy całego świata”. Sami nie damy radę, sami nie możemy walczyć. To łączy się ze sceną, o której słyszymy w pierwszy czytaniu: Izraelici toczą bój, ale toczą go nie tylko orężem – jest jeszcze z nimi Mojżesz, który wstawia się do Pana. Dopóki ma ręce uniesione w górze – co jest gestem oranta, gestem modlitwy – Izraelici wygrywają, gdy jednak on słabnie, jego lud również traci przewagę. Czego to nas uczy? Modlitwy. Wytrwałości i wzroku skierowanego nieustannie ku Panu. Kiedy słabnie nasza relacja z Bogiem, słabną nasze siły. Życie jest bojowaniem – walczymy z grzechem, walczymy z pokusami, walczymy, aby nie ulec rutynie, aby wytrwać w wierności – do tego potrzebujemy Łaski. Jednak, co ciekawe i co mnie zawsze jeszcze jakoś tak dodatkowo poruszało w tej scenie z Księgi Wyjścia, to fakt, że również Mojżesz w swojej modlitwie nie był sam. Potrzebował dwóch wiernych osób, które podtrzymywały jego ręce. Jesteśmy zespołem naczyń połączonych. Potrzebujemy siebie nawzajem. Także Mojżesz potrzebował kogoś, kto go podtrzyma. Można by powiedzieć: nawet on, nawet ten, z którym Bóg rozmawiał w tak bezpośredni sposób „jak z przyjacielem”, nawet on – wielki dowódca. Niezależnie od tego kim jesteśmy i co robimy, potrzebujemy wzajemnego wsparcia.
Wdowa udała się do sędziego, o którym wiedziano powszechnie, że „Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi” – a jednak to do niego ona idzie. I rodzi się pytanie: sędzia pod wpływem jej wytrwałości, zmienia swoją postawę. Nasze zachowanie, nasze świadectwo też oddziałuje na innych. Ale rodzi się inne pytanie: czy opinia o tym człowieku była prawdziwa? A może to był tylko jakiś stereotyp albo on sam przybrał taką pozę, aby za takiego uchodzić w oczach innych – jakby taką postawą chciał wzbudzić coś na kształt autorytetu. I ona kruszy te maski, nie zraża się nimi, mimo wszystko kołacze do jego drzwi. I swoją drogą – gdybyśmy stanęli na miejscu sędziego, to dlaczego ludzie, może nieraz i my sami, przyjmujemy takie pozy? Przecież w ten sposób odgradzamy się od wszelkich relacji i pozostajemy totalnie sami.
Drugie czytanie to kolejny fragment z Drugiego Listu św. Pawła do Tymoteusza. Tym razem Apostoł Narodów poucza, aby Tymoteusz najpierw sam mocno zakorzenił się w Bogu, w Jego Słowie, sam je zgłębiał i poznawał, trwał w tym, czego się nauczył – a następnie, dopiero następnie (ta kolejność jest tak bardzo ważna i istotna), aby „nastawał w porę i w nie porę”, wykazywał błąd, napominał, pouczał – aby czynił to z całą cierpliwością. Każdy z nas potrzebuje nieustannego „wychowania”, formacji, owego zakorzeniania się, ale także korygowania. Wszystko po to, aby wzrastała w nas wiara, abyśmy w wierze się umacniali. Jezus postawił nam konkretne pytanie: czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdyż przyjdzie na ziemię? Wiara jest łaską, ale nic Bóg nie uczyni bez naszej zgody. Jak napisał do Tymoteusza św. Paweł: „Od lat bowiem niemowlęcych znasz Pisma święte, które mogą cię nauczyć mądrości wiodącej ku zbawieniu przez wiarę w Chrystusie Jezusie”. Tak, większość z nas urodziła się w rodzinie katolickiej i jakoś od początku życia mieliśmy kontakt z wiarą, ale to jeszcze nic nie oznacza. Bo dalej to my jesteśmy odpowiedzialni, co zrobimy z tym skarbem, z tym „depozytem”. Mądrość wiodąca ku zbawieniu przez wiarę w Chrystusie – to niesamowite wyrażenie. Bóg dał człowiekowi rozum, aby także dzięki niemu i poprzez niego doprowadzić nas do wiary. Pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem jest Syn Boży, Bóg-Człowiek, Jezus Chrystus. „Mądrość wiodąca ku zbawieniu przez wiarę” – nie możemy oddzielać tych dwóch płaszczyzn. Oczywiście, w Piśmie Świętym „mądrość” to, co znacznie więcej niż rozum, w naszym takim ludzkim pojęciu.
Wdowa idzie do sędziego – ale nie dlatego, że „musiała”. Ona od początku do końca wierzyła, że sędzia, pomimo wszystko, jej pomoże. To jest ta wiara, o którą pyta na koniec perykopy Pan Jezus. Prosić nie dlatego, że „wypada”, ale dlatego, że mamy takie wewnętrzne przekonanie. Mojżesz, unosząc ręce w modlitewnym geście, miał poczucie, że toczy tę samą walkę, co jego rodacy na polu zbrojnej walki. Wiedział, że to, co czyni, jest bardzo istotne. Św. Paweł pisząc do Tymoteusza, gdy prześledzimy cały ten list, chce mu z całą mocą podkreślić znaczenie misji, jaką ma w Kościele. To bardzo ważne – uświadomić sobie, kim jestem, jaka jest moja rola, czy lepiej: jakie jest moje zadanie, do czego zostałem powołany, powołana. Poznać to, zrozumieć i właśnie uwierzyć. Brak wiary oznaczałby również swoistego rodzaju ignorancję, obojętność. Mojżesz mógł zbagatelizować to, co działo się na polu bitwy – mógł patrzeć z daleka. W podobny sposób i my możemy podejść do życia Jezusa, czyli możemy wobec misterium wiary stać z boku i być biernym obserwatorem, albo w ogóle nawet nie obserwować, pozostawiając to gdzieś na boku. Gdy Jezus przyjdzie, czy będziemy tym zainteresowani? Czy w ogóle dostrzeżemy to, czy może będziemy tak bardzo zajęci, skupieni na sobie? Ta wdowa niejako wyrwała „z domu” („z siebie”) owego sędziego. I może dziś ta perykopa ma nas wyrwać, obudzić?
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA
