XXI Niedziela zwykła (rok B)
W dzisiejszej liturgii Słowa takim motywem wspólnym wydaje się być „kierunek”. Najpierw – w pierwszym czytaniu z Księgi Jozuego – słyszymy deklarację ludu: „dalecy jesteśmy od tego, abyśmy mieli opuścić Pana, a służyć obcym bogom”. Następnie, we fragmencie z Listu do Efezjan św. Pawła, otrzymujemy jego wskazanie, że opuszcza człowiek swoją matkę i ojca, aby połączyć się z żoną i być z nią jedno, jak Chrystus ze swoim Kościołem. I w końcu ostatni fragment szóstego rozdziału Ewangelii wg św. Jana, w którym Jezus pyta Dwunastu – w nawiązaniu do reakcji wielu spośród tych, którzy słuchali Jego mowy o Chlebie życia – „czy i wy chcecie odejść?” Stajemy wobec pytania, jaki obierzemy w życiu kierunek? Od kogo będzie odchodzi i do kogo przychodzić?
Wsłuchując się w pierwsze czytanie i znając całą historię ludu Izraela może pewnie zrodził się w nas jakiś taki wewnętrzny uśmiech, może jakaś ironia na temat ich deklaracji, jak to już nigdy od Pana nie odstąpią i pragną wejść w przymierze z Nim. Przecież znamy dalsze wydarzenia. A jednak, ten lud ma w sobie taką odwagę, by mimo wcześniejszego szemrania i narzekania na pustyni, teraz powiedzieć: nie odstąpimy, „my również chcemy służyć Panu, bo On jest naszym Bogiem”. Przyznam się, że gdy słyszę to sformułowanie „On jest naszym Bogiem” mam mieszane uczucia. Oczywiście, rozumiemy istotę tego zdania i to, co ono oznacza – lud opowiada się za Jedynym Bogiem, odrzuca zwodnicze kulty bożków, ale czy nie ma w tym zdaniu pewnej „pułapki” przywłaszczenia? „On naszym Bogiem”. A nie powinno być raczej, że to my jesteśmy Jego? Nie można przywłaszczyć sobie Boga, powiedzieć, że On jest „mój”. Bo za tym idzie próba „przerobienia” Boga według naszych oczekiwać, tak jakby to On miał pasować do naszych potrzeb i wyobrażeń. To sprawia, że mamy mylny Jego obraz w sobie, że ulegamy pokusie, jakoby moglibyśmy cokolwiek wymusić, albo, że to my nadal dzierżymy ster. Nie możemy wykorzystywać Boga do naszych potrzeb. Podobnie jak nie można w ten sposób traktować drugiego człowieka. Jeżeli św. Paweł pisze o „porządku rodzinnym”, to pisze to w „odniesieniu do Chrystusa” i Jego relacji z Oblubienicą, którą jest Kościół, lud nowego Przymierza, a w tej relacji, to Chrystus jest Głową. Wobec jednak Boga i Jego tajemnicy pozostajemy wolni – mamy wybór. Pan Jezus w ewangelicznej scenie nikogo na siłę nie próbuje zatrzymać. Pozwala odejść, choć zapewne „ bólem serca” gdyż wie, że przecież z dala od Niego, poza Nim, jest tylko ciemność.
Jednak to wydarzenie z synagogi w Kafarnaum dane jest nam również po to, aby nam przypomnieć, że wiara jest łaską. Swojej deklaracji przymierza, nie możemy opierać na sobie, na sobie polegać. Czy kiedyś będziemy mogli z całą pewnością powiedzieć, że „ wierzymy niewzruszenie”, że już w tej wierze i zawierzeniu jesteśmy całkowicie ugruntowani? Osobiście, boję się takich mocnych i jednoznacznych deklaracji. Wolę postawę, która jest świadoma tego, że niczego nie może być pewna, w myśl zdania Apostoła Narodów, by ci, którzy stoją, baczyli na to, by nie upadli. Nie wiem więc, co się wydarzy, ale dziś, w tym konkretnym momencie wierzę i jestem przy Panu. Ale jednocześnie nie przestaję prosić: Panie, przymnóż mi wiary, Panie, umocnij moją wiarę. Wydaje się, że wiele rzeczy deklarujemy, wypowiadamy łatwo górnolotne hasła, a zapominamy, że zaczynają być one rzeczywiste wówczas, gdy nimi żyjemy; ich weryfikatorem jest nasza codzienność.
Mowa eucharystyczna Jezusa dla wielu wydała się „zbyt trudna”. Eucharystia jest dla nas swoistego rodzaju sprawdzianem. Z zakłopotaniem i pewnie wstydem stajemy wobec tej tajemnicy całkowitego i tak radykalnego Daru z siebie, całkowitego Daru Boga dla nas. Zakłopotanie sprawia nam bowiem odpowiedź na ten Dar. Bo mamy świadomość, że najwłaściwszą odpowiedzią byłby wzajemny dar z siebie. Gdy część słuchaczy odeszła od Jezusa, uczyniła to być może właśnie z dwóch powodów – pierwszy, tak oczywisty w literalnym odczycie tekstu: odeszli, bo nie mogli pojąć, jak Jezus ma im dać swoje Ciało. Zrozumieli Jezusowe słowa tak bardzo dosłownie. I tu możemy wrócić do motywu „kierunku”. Ukazuje to św. Paweł. Żeby przejść do „nowego życia” ( a takim jest założenie rodziny, małżeństwo, o którym czytamy w tym fragmencie Listu do Efezjan ), trzeba porzucić to, co było dotychczas. Nauki Jezusa nie da się zrozumieć będąc skupionym jedynie na ludzkim postrzeganiu sprawy. Potrzeba otwartości na nowość Słowa. Trzeba wyjść z „domu”, by przejść do Chrystusa. Ci słuchacze z perykopy, nie tylko odwrócili się od Jezusa, ale również odeszli, by samemu się niejako zamknąć w swoim sposobie myślenia i te pewności, że „rozumieją” lepiej. Ale być może także tym, co ich skłoniło do obrania takiego kierunku była właśnie myśl o odpowiedzi na taki Dar. Skoro Bóg mówi im, że On jest Chlebem – to i mnie zaprasza do takiej życiowej postawy. Skoro Bóg mówi, że oddaje swoje życie bym ja żył na wieki, to czy ja jestem gotowy oddać życie? Dlatego Eucharystia, przeżywana autentycznie, nie tylko jako „niedzielny rytuał”, zawstydza nas. Jezus to nawet nazywa dosadniej zadając pytanie tym, którzy odchodzili: „to was gorszy?”, gorszy was, że powiedziałem: „Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem”, gorszy was to, że to we Mnie, w Bogu jest pełnia życia i nasycenia, a nie w was? Pan zapewne i nas dziś tak mógłby zapytać. Prowokując tym pytanie do rachunku sumienia o obierany przez nas kierunek – czy robię ten krok by od siebie przejść do Niego? Czyją mądrością bardziej się kieruję? A przecież pamiętamy, że Panu nie chodzi o negatywne przekreślenie nas, ale o właściwe ukierunkowanie i hierarchię.
Słowa Jezusa, że „ to Duch daje życie, ciało na nic się nie przyda” nie oznaczają przekreślenia człowieczeństwa, bo to byłoby w niezgodzie z misterium Wcielenia i jego przesłaniem. Nie są także zachętą do zanegowania i odrzucenia cielesności. Stanowią jednak swoistego rodzaju upomnienie: życie mamy od Boga, nie z nas siebie. Możemy tu przywołać scenę z księgi proroka Ezechiela, fragment, który Kościół podarował nam w miniony piątek. Prorok został wyprowadzony w duchu i postawiony pośród doliny pełniej kości i do tych wyschłych kości Ezechiel miał prorokować, aby ożyły. Same z siebie nie miały tego życia. Później Bóg wprowadza motyw wyprowadzenia narodu z grobów – przez grzech, niewierności, odstępstwa zamiast chodzić w „światłości życia”, pogrążyli się w ciemnościach śmierci. Sami nie jesteśmy w stanie wyjść z tych naszych grzechowych grobów, potrzebujemy łaski Tego, który jest Życiem. Na nic byłoby samo człowieczeństwo, gdyby nie było ożywione Duchem Pańskim, napełnione Bogiem. Już przywoływałam to hasło usłyszane w kazaniu wygłoszonym przez pewnego dominikanina, ale ono wciąż we mnie jakoś jest obecne – hasło prowokacyjnie kiedyś, w okresie adwentowym, umieszczone na jednym z ich klasztorów – „jeśli chcesz być jak Bóg, stań się Człowiekiem”. Abp. Fulton Sheen nakreślił także taki ciekawy obraz odnosząc się do symbolu serca. W tym kształcie, w jakim go malujemy tak najpopularniej, bo ma ono jakby takie „wcięcie”, nie jest pełną figurą. Arcybiskup obrazowo tłumaczy to tak, że ową cząstkę ma Bóg, Ten, który dał nam to serce – bez tej naszej komunii miłości z Bogiem, nie mamy pełni serca w sobie. Jak echo brzmią tu słynne słowa św. Augustyna, że „niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Bogu”.
A skoro już o miłości mowa, to spójrzmy na fragment z Listu do Efezjan. Może nam się on wydawać jakoś mentalnie trudny do zrozumienia, dzielą nas wieki od jego napisania i wiele w strukturze społecznej zmieniło się, ale nie skupiajmy się na literalnym odczycie tych zdań. Bo tak naprawdę jest on poematem o miłości Chrystusa do Kościoła, do Nowego Ludu, który nabył swoją Krwią, ofiarą swojego Ciała – „Krwią, która jest prawdziwym napojem, Ciałem, które jest prawdziwym pokarmem”. W innym miejscu św. Paweł napisał, że „miłość Chrystusa przynagla nas” – przywołaliśmy kiedyś to zdanie w kontekście tego na jaką odpowiedź z naszej strony czeka dar Eucharystii, ale zobaczmy, że ta miłość Chrystusa (także ta objawiona, wyrażona w misterium eucharystycznym), dana nam jest dla naszej przemiany. Eucharystię mamy nie tylko celebrować, ale nade wszystko pozwolić, by przemieniała nasze życie, naszą codzienność, nasze postawy. Podobnie jest ze Słowem Bożym – mamy je nie tylko czytać i literalnie analizować, rozważań, ale te wszystkie czynności mają prowadzić do urzeczywistnienia w naszej codzienności. Dlatego Apostoł Narodów mówiąc o relacji mąż-żona odnosi to do miłości Chrystusa do Kościoła, do tej Miłości, która powinna być dla nas wzorem i nauczycielką każdej innej relacji. Pan pragnie, aby Jego Oblubienica była najpiękniejsza, chwalebna, bez zmarszczki, nieskalana. I dlatego żywi ją i pielęgnuje. Żywi ją samym sobą. Chrystus i Kościół stanowią jedno Ciało. Miłość Chrystusowa, miłość Boga do człowieka, ma motywować każdą naszą miłość, relację z bliźnim jako członkiem tego samego Ciała. Eucharystia pozwala nam nasycić się tą Miłością – jest tym, co zespala winną gałązkę z krzewem; jest „kanałem” Łaski Pańskiej, Pańskiego życia w nas.
Jezus zapytał się Dwunastu: „czyż i wy chcecie odejść?” A wiedział, że pośród nich – jak to zaznacza św. Jan Ewangelista – są tacy, którzy nie wierzą i „kto ma Go wydać”. Szymon Piotr „wyrywa” się z odpowiedzią w imieniu wszystkich Dwunastu. Mówi: „Panie, do kogo pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. A my uwierzyliśmy i poznaliśmy, że Ty jesteś Świętym Bożym”. Dziwnie brzmią te słowa w obliczu tej wzmianki o niewierze niektórych i przyszłej zdradzie – a przecież również Piotr trzykrotnie powie: nie znam tego Człowieka. I myślę sobie, że ten dialog, z jego blaskami i cieniami, jest dla nas przestrogą. Łatwo wypowiadamy różne deklaracje, a jak wygląda ich urzeczywistnienie w życiu? Mówimy, że chcemy być przy Panu, ale czy ukradkiem nie szukamy czegoś, kogoś innego? Albo: jesteśmy jakoś fizycznie obecni w tych deklaracjach (tak jak Judasz stał wówczas w gronie Dwunastu), ale uczuciami, naszą wolą, myślami, jesteśmy zupełnie gdzie indziej, daleko. Mówimy coś ustami, ale nie swoim jestestwem. Czasem także wypowiadamy takie wielkie deklaracje pod wpływem emocji, jakiegoś poruszenia chwili. Może Piotr chciał ukazać ich jako lepszych od tej „masy”, która odeszła od Pana – jakby chciał powiedzie: nie, my jesteśmy lepsi, my wierzymy i poznaliśmy. Jakie są moje motywy, gdy wypowiadam deklaracje wiary?
Ale ta liturgia Słowa – oprócz pytania o to, jaki obieram w życiu kierunek – uczy nas jeszcze jednej ważnej sztuki. Wolności. Widzimy to zarówno w czytaniu z Księgi Jozuego, jak i w Ewangelii. Chodzi o sztukę dania wolności drugiej osobie prawa do wyboru. Może nie całkiem wybrzmiewa to w pierwszym czytaniu, ale gdybyśmy prześledzili wszystkie podobne sceny, zobaczylibyśmy to jedno: ci, którzy prowadzili lud, mieli przygotować go do przymierza, nieraz tak wyraźnie wprost „odradzali” przewidując niewierność i znając owo „szemranie”, ostrzegali, tych, którzy mieli podjąć decyzję. Nie narzucali jej z góry. Jezus też mówi: możecie odejść, to wy zdecydujcie. Żadna z tych postaci słuchającemu nie mówi: ja wiem lepiej, co masz zrobić. Choć Jezus jak najbardziej mógłby tak uczynić. Czy daję drugiej osobie taką wolność? Ale czy i sobie ją daję? Sama mam doświadczenie takiej rozmowy – i to niejednej – kiedy od konkretnej osoby oczekiwałam jasnej odpowiedzi, podpowiedzi, co mam zrobić, gotowej recepty. A owa osoba – niezwykle mądra i doświadczona – słuchała cierpliwie, po czym zapytała: a jak ja to rozumiem, jak jakbym chciała na to odpowiedzieć, co mi się wydaje słuszne. Tymi pytaniami rozmówca zbił mnie z tropu. I w ten sposób rozmawiając (przepraszam, trochę oczywiście upraszczam ten dialog, ale chodzi mi o przedstawienie pewnego schematu, modelu), rozważając różne rozwiązania, wyklarowała się odpowiedź, która tchnęła życie – to znaczy, nie była mi narzuca z góry, ale stanowiła także dowartościowanie mojego myślenia, miała w sobie coś z nauki zaufania swoim myślom, swojemu rozeznaniu, osobistemu wsłuchaniu się w Ducha Świętego – nie była „rozkazem”, odgórnym poleceniem, ale bardziej zaproszeniem, także do podjęcia ryzyka pójścia za „swoją” decyzją. Znajduję odpowiedź, przyjmuję ją, ale i ponoszę za nią odpowiedzialność, ponoszę konsekwencje tej decyzji i tego, czy była dobra czy zła.
„Czyż i wy chcecie odejść?” – tym pytanie Pan Jezus może również chce poruszyć serca swych Apostołów, aby nie bali się stanąć w prawdzie co do swoich odczuć i myśli. I tu toczy się wewnętrzna walka. Bo być może w pierwszym odruchu i oni chcieli odejść, ale ważne jest to, czy impulsywnie zareagujemy czy pozwolimy sobie na chwilę zatrzymania i refleksji, aby dopiero po tym dać odpowiedź. I tu jakby ukryte w tym pytaniu jest inne pytanie: za kim tak naprawdę chcemy iść? Za tłumem, za sobą (w tym negatywnym wydźwięku) czy za Jezusem, nawet wówczas jeżeli będzie to od nas wymagało pohamowania „pierwszego odruchu”.
„Panie, do kogo pójdziemy, Ty masz słowa życia wiecznego. A my uwierzyliśmy i poznaliśmy, że Ty jesteś Świętym Bożym” – uwierzyliśmy i poznaliśmy. Znów dwa skrzydła naszego jestestwa: wiara i rozum. Uwierzyliśmy Jego słowom, poznaliśmy Go w Jego czynach i postępowaniu, po owocach. Możemy z Psalmistą śpiewać: „będę błogosławił Pana po wieczne czasy, Jego chwała będzie zawsze na moich ustach, dusza moja chlubi się Panem.” – Pan słyszy moje wołanie, ratuje, czuwa i wybawia – „Pan jest blisko ludzi skruszonych w sercu, ocala upadłych na duchu, Pan odkupi dusze sług swoich, nie zazna kary, kto się Niego ucieka”. Czy wyzwanie Szymona Piotra jest naprawdę i moim wyznaniem? Czy w Chrystusie rozpoznaję i przyjmuję jedyne Źródło Życia, mojego życia wiecznego? Na kartach Pisma Świętego znajdujemy również często deklarację: nie ma Boga, prócz naszego Pana. Czy naprawdę nie ma dla mnie innych „bożków”, za którymi czasem zdarza mi się podążać? Ale nawet jeżeli są one w moim życiu, to budując na wierności Pana, ważne jest to za kim ostatecznie się opowiem.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA