XVIII niedziela zwykła (rok B)
„Co to jest?” – pytali się Izraelici na pustyni na widok manny z nieba, którą zesłał Pan Bóg, by nasycić ich głód. Manna ta była zapowiedzią najdoskonalszego Pokarmu od Boga – Eucharystii. To na niej dzisiaj uwagę koncentruje liturgia Słowa. Tej niedzieli kontynuujemy lekturę szóstego rozdziału Ewangelii wg św. Jana, który stanowi właśnie „mowę eucharystyczną” Pana Jezusa. Poprzedniej niedzieli byliśmy świadkami rozmnożeniach chleba. Tym gestem, Chrystus jako doskonały Pedagog, wprowadził nas w temat Chleba jakim On jest dla nas. Jednak to pytanie Izraelitów jest i nam bliskie. „Co to jest?” – teologicznie, duchowo, jesteśmy w stanie odpowiedzieć i wyjaśnić czym jest Eucharystia, ale gdybym ja, tak najbardziej osobiście, miała odpowiedzieć na to pytanie? Co to jest, czym dla mnie jest Eucharystia, ten Chleb życia? – myślę, że te pytania stawia dzisiaj przed nami Pan.
Wybiegając w przyszłość – gdy Jezus rozmnożył chleb i nakarmił rzesze, tłum przyjął Go entuzjastycznie, ale gdy zaczął ich wprowadzać w tajemnicę swojej Ofiary, na koniec rozdziału dowiemy się, że wielu odejdzie, już nie będą słuchać i chodzić za Jezusem. Przyjęcie Eucharystii i Jezusowej w niej Ofiary jest swoistego rodzaju sprawdzianem. I tu nie chodzi o doktryny i wielkie nauczanie, ale o osobistą odpowiedź na pytanie: na ile wierzę i przyjmuję Bożą miłość, na ile przyjmuję i jestem otwarty na Boga takim jakim On chce się dać, a nie jakiego ja sobie wykreowałem. Czy naprawdę przyjmuję dar Eucharystii rozumianej jako coś znacznie więcej niż jedynie niedzielną tradycję, rodzinny, kulturowy, religijny nawet zwyczaj? To nie są łatwe pytanie, bo stanowią swojego rodzaju „budziki” – budzą nas ze snu codziennej rutyny i „wybawiają” zza fasady, za którą nauczyliśmy się kryć i za którą nauczyliśmy się żyć. Bóg jest Prawdą, a prawdą o Nim jest Jego ofiarowanie się nam w Synu Jednorodzonym. Żeby jednak autentycznie „spotkać się” z tymi pytaniami, spotkać się z Jezusem i pozwolić, by w naszym życiu zaczęły dokonywać się wielkie rzeczy Boże, potrzeba nam przejść od starego człowieka, „odnawiać się duchem w myśleniu i przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” – jak pisze w usłyszanym dzisiaj fragmencie Listu do Efezjan św. Paweł Apostoł. Bardzo ciekawe jest to wyrażenie „w prawdziwej świętości”. Myślę, że warto byłoby się nad tym zastanowić. Bo my „lubimy” tworzyć swoje modele świętości, wyobrażenia o niej, nawet lubimy się już tu i teraz uważać za świętych – tymczasem w dzisiejszej perykopie Jezus mówi wyraźnie: „na tym polega dzieło Boga, abyście wierzyli w Tego, którego On posłał”.
Zatrzymajmy się nad słowami z Ewangelii. Dialog Jezusa z tłumem rozpoczyna się od zdemaskowania ich intencji. Szukali Go, bo jedli chleb do sytości, a nie dlatego, że widzieli znaki i cuda. Cóż to oznacza? Że zatrzymali się w swoich pragnieniach na doczesnych korzyściach. Nie dostrzegli w rozmnożeniu chleba „znaku i cudu”, nie weszli głębiej w tajemnicę minionego wydarzenia. Jak ja przeżywam swoją codzienność? Czy staram się ją interpretować głębiej, czy tylko tak w porządku doczesności właśnie? Jak odczytuję swoją historię i czy rozpoznaję w niej Boże działanie? Jezus sam wyszedł z inicjatywą, by zaspokoić ich głód, o czym rozważaliśmy tydzień temu – głód i potrzeba jego zaspokojenia są wpisane w nasze człowieczeństwo, są taką podstawową potrzebą, naturalną i zrozumiałą. Ale nie możemy wykorzystywać Boga tylko do takich naturalnych potrzeb. On się zawsze o nas będzie troszczył, ale jednocześnie zaprasza nas do czegoś więcej. Choć jakoś po części moglibyśmy powiedzieć, że intuicja tych ludzi była jednak dobra – Bóg jest Tym, który najdoskonalej zaspokoi pragnienie, najpełniej nasyci. Dlatego mówimy, że nawet osoba, która deklaruje się jako niewierząca, gdzieś wewnętrznie nosi w sobie pragnienie Boga, tęsknotę za Nim, bo to zostało w nas wpisane. W każdym człowieku jest potrzeba religijności. Szukał więc ten tłum Jezusa jako Źródła, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. A Chrystus wykorzystuje tę ich niedoskonałą intencję, by pokazać im coś więcej. Mają zabiegać nie o pokarm doczesny, który niszczeje, ale o ten, który trwa na życie wieczne i który da nam Syn Człowieczy. Każdy z nas w życiu za czymś podąża – albo za kimś. Myślę, że pytanie o motywacje zawsze jest aktualne i ważne. Tłum, który raz zakosztował takiego obfitego nasycenia, paradoksalnie, łaknie dalej, bardziej. Ale w tym łaknieniu dostrzegamy raczej ruch tylko w jedną stronę: tłum jest tym, który bierze. Tymczasem Jezus rozpoczynając naukę o Eucharystii ukazuje siebie jako Dającego, a tym samym pokazuje, że mamy nie tylko brać, ale być gotowi także dawać. Nie ma ruchu w jedną stronę. Eucharystia – choć przez nas „brana” – jest przede wszystkim wolnym Darem Boga i jej istotą jest dawanie. Czym jest „przyobleczenie nowego człowieka” wg św. Pawła i – co ważne – zmiana przy tym sposobu myślenia, jeśli właśnie nie przejście od tego, który ciągle chce tylko brać i uważa, że mu się wszystko należy, więc śmiało może podążać za swoimi żądzami – do takiego człowieka, który potrafi także dawać, a najpierw przede wszystkim Bogu oddaje siebie. Eucharystia jest szczególną przestrzenią wzajemnego obdarowania: Bóg daje się nam, a my Jemu i przy tym jeszcze uczymy się, jak na wzór Jezusa dawać siebie drugiej osobie, braciom i siostrom, bliźniemu. Dawać w prostocie i czystości białego Chleba. To też moment połamania – z jednej strony to gest nie zatrzymywania dla siebie, a z drugiej to nieraz właśnie ten ból związany z odnowieniem myślenia, z przejściem od mojego patrzenia do nauki patrzenia z Bożej perspektywy, w Bożym świetle. Eucharystia, Chleb życia, jest więc czymś znacznie większym i innym niż doczesne zachłanne branie jedynie dla siebie.
W słuchających Jezusa następuje jakby jakiś przebłysk, gdy pada pytanie, o to co mają czynić, by realizować Boże dzieła. Przyznam się, że moją pierwszą myślą, gdy przeczytałam ten wers była refleksja o tym, jak Jezus w swojej odpowiedzi zmienia perspektywę. Ci ludzie myślą, że to oni są w stanie coś uczynić. Tymczasem Jezus mówi o wierze – mają wierzyć. Więc nie chodzi o spektakularne dzieła, akcje, czynności, ale o prostą wierność w wierze. Ale nie mają wierzyć tak ot, jak do tej pory, lecz wierzyć mają w Tego, którego posłał Bóg. W tamtym tygodniu perykopa skończyła się odsunięciem się Jezusa od tłumu, gdyż chcieli Go obwołać doczesnym królem – teraz tym zdaniem Jezus ich jakby prowokował, by zobaczyli w Nim kogoś więcej, Mesjasza, ale w Bożym rozumieniu. Tłum jednak woła o znak: jak go zobaczą, uwierzą. Jednak czy to nie kłóci się z istotą wiary? Przecież wiara to nie jest pewność. Wiara to nie stwierdzenie: ja już wiem. Nie, wiara to zaufania, to zdanie się na Tego, któremu wierzę. Wiara zakłada w sobie coś z tajemnicy – nie będę wszystkiego rozumiał, widział, doświadczał nieustannie, ale wierzę, trwam w tej wierze, w tym zaufaniu. Brak znaków nie zmienia mojej postawy. Bóg oczywiście zna naszą ludzką kondycję i wiedząc o naszej potrzebie zobaczenia, by uwierzyć, przez dzieje ludzkości nieraz dopuszczał znaki, dla pobudzenia w wierze, jej ożywienia czy umocnienia. Ale te znaki nie mają stanowić o mojej wierze jako takiej. Przecież parę wersów wcześniej Jezus zarzucił im, że widzieli rozmnożenie chleba, a nie dostrzegli w tym znaku – a teraz proszą o znak. To też jakoś znana nam postawa: w pewien sposób „ocieramy się” o świętość, o Boga (świątynie, częste Eucharystie, zwyczaje, tradycje, religia itp.) i już jej w tej codzienności obcowania z nią, nie dostrzegamy. Pomyślmy o różnych sytuacjach, wydarzeniach z naszego życia, o spotkanych osobach, rozmowach, usłyszanych słowach czy obejrzanych widokach – tyle tego jest na kartach naszych osobistych dziejów, a czy rozpoznajemy w tym Boże znaki czy raczej wciąż tego znaku oczekujemy? Na kartach Ewangelii to wołanie o znak rozlegało się niejednokrotnie. Raz Jezus odpowiedział, że jest to plemię przewrotne: żąda znaku, ale żaden znak nie zostanie mu dany oprócz znaku Jonasza: prorok, który przyczynił się do nawrócenia Niniwy, ale także spędził trzy dni we wnętrznościach ryby i wyszedł z nich jako zapowiedź Jezusowego Zmartwychwstania. Jezus nie czynił takich znaków na żądanie, nie uczynił zadość żądaniom swoim katów i Heroda. Podobne wołanie rozległo się na Kalwarii: wybaw siebie, zejdź z Krzyża, a uwierzymy Ci – wołali szydersko i wystawiając Go na próbę. Dlaczego proszę o znak? Może traktuję tę prośbę i związane z nią oczekiwanie jako wymówkę od konfrontacji prawdziwej z pytaniem o moją wiarę, o wątpliwości – może wykorzystuję tę prośby by odwlec zawierzenie Panu, siebie jakoś usprawiedliwić. Ja nie zrobię żadnego kroku, a jeszcze oskarżę Pana, że to Jego wina, bo On nic nie uczynił. Znamy to, prawda?
To ci ludzie przywołali wydarzenia na pustyni, mannę i postać Mojżesza. Najpierw – Mojżesz. Czy nie mamy takiego wrażenie, że ci ludzie ciągle w jakimś sensie odwracają się, patrzą bardziej w przeszłość? Owszem, chwalebne i cenne jest ich świadectwo przechowywania pamięci i to tak silne są ich korzenie, poczucie swojej tożsamości – tego możemy się nieustannie uczyć, ale to wszystko zdaje się nieraz ich zamyka na obecną działalność Boga. Ciągle patrzą na Boga ale swoją miarą, według swojej „koncepcji” na Niego. Ale to odwołanie się do Mojżesza to może być dla nas jeszcze jedna wskazówka. Czy ci ludzie „za bardzo” nie skupiają się na Mojżeszu? Czy my nie skupiamy się za bardzo na ludziach zapominając przy tym tak często, że za wszystkim stoi Pan? Czy nie na to zwraca nam uwagę Jezus mówiąc: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba”. To prawda – nie Mojżesz sam z siebie sprawił, że na ziemie opadła manna. Sprawił to Bóg, do którego Mojżesz w imieniu ludu wołał. Ciekawe są też okoliczności owego wołania: lud szemrał na pustyni, zaczęli tęsknić za Egiptem, z którego dopiero co cudem wyszli wyprowadzeni przez Boga, który posłużył się Mojżeszem i Aaronem, by dokonać tego dzieła. I rodzi się pytanie: jak można szemrać odzyskawszy wolność? Ale tak jest z grzechem i pokusami: kuszą zniekształcając obraz patrzenia, mamią teoriami, że tamten świat „grzechu” jest lepszy niż ten po nawróceniu. I na to szemranie ludu, Bóg odpowiada darem manny. To jest miłosierdzie. Ale Pan Mojżeszowi powiedział także, że przez ten gest chce również sprawdzić , doświadczyć lud, czy będą wierni, czy pójdą za Jego poleceniami – chodziło o zasady zbierania manny. Wspomniałam już o tej myśli, że i dla nas Eucharystia jest takim wyzwaniem, „sprawdzianem”. Więc: nie Mojżesz, ale Bóg, więcej: Ojciec. To też istotne: Jezus mówiąc o Chlebie życia, o Eucharystii, wskazuje na Boga jako na Ojca. Bóg jak Ojciec chce nasycić głód swoich dzieci – głód, który może sobie nawet nie uświadamiał ów tłum: w pędzie codzienności nam również przecież zdarza się zgubić perspektywę wieczności i tego najważniejszego pragnienia, które w nas jest, choć może właśnie nieraz nieuświadomione. By przystępować do Eucharystycznego stołu wiemy, że musimy spełnić konkretne warunki – może w tym kluczu powinniśmy odczytać Jezusowe wezwanie, by zabiegać o ten pokarm, który daje życie wieczne, który nie przemija?
Gdy tłum usłyszał o Chlebie, który daje życie światu odpowiedział: „Dawaj nam zawsze tego chleba”. Te słowa przypominają nam odpowiedź Samarytanki przy studni, gdy prosiła o wodę żywą. I Jezus podobnie odpowiada: to Ja jestem, „kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął, a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie.” Przyznam się, że to zdanie jakoś mnie wyjątkowo „przeszywa”. Czy jest we mnie taka wiara, czy z taką wiarą przychodzę do Jezusa i faktycznie w Nim znajduje swoje nasycenie? Mam wrażenie, że ten dialog tłumu z Jezusem jest tak bardzo zmienny. Niby pragnął, a jednak nie potrafią wyjść ze swojego myślenia; chcą od Jezusa Chleba życia, a jednocześnie niedowierzają, próbują Go „sprawdzić” chcąc znaku. Porównując Jezusa do Mojżesza, czy raczej stawiając Mojżesza jako wzór i punkt odniesienia, nie rozpoznają w Nim Syna Bożego, Boga żywego. To są też nasze paradoksy.
„Spożywał człowiek chleb aniołów, Bóg zesłał im pokarm do syta. Wprowadził ich do ziemi swej świętej, na górę, którą zdobyła Jego prawica.” – tak kończy się Psalm tej niedzieli. Pomyślmy o Mszy św. Spożywaliśmy na niej Najświętszy Chleb. Tu nie ma niczego naszego – to Bóg „zastawił” ten stół, ofiarował swojego Syna dla naszego zbawienia. To nie „Mojżesz” – nie człowiek. Często nawet na Eucharystii skupiamy się na tym, co tak bardzo ludzkie, ale czy przenika nas myśl, świadomość, że to dzieło Boga, że to On nas zaprasza i nas sobą karmi? Czy tam myśl nie przeszywa nas dreszczem? Przenika drżeniem, ale i prowadzi ku uwielbieniu, ku dziękczynieniu. Bóg wprowadził nas do „ziemi świętej” – to przestrzeń świątyni, szczególnego miejsca Jego obecności i naszego z Nim spotkania, ale to też ten Kościół pisane dużą literą. Tak, Jezusowa prawica, choć przybita do drzewa Krzyża, zdobyła dla nas „górę” – otworzyła bramy Raju.
Dlaczego będę tej niedzieli i każdego innego dnia na Eucharystii?
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA