XVII Niedziela zwykła (rok C)
Pierwsze czytanie znów jest dla nas – jak to z ubiegłej niedzieli – przykładem wykorzystania kontekstu i zwyczajów danej kultury, aby tym zrozumiałym „dla tamtych ludzi” językiem przedstawić głęboką prawdę naszej wiary. A prawdą tą jest siła wytrwałej modlitwy oraz ta niesamowita szczerość, ufność, zawierzenie, które swoją postawą przybliża nam Abraham. Ten człowiek nie boi się, nie kryguje się w swojej relacji z Bogiem. Można by tu przywołać jeszcze scenę, w której Abraham wprost mówi Panu: na co mi ta ziemia, skoro nie mam potomka, po co mi to dajesz, skoro i tak nikt tego potem nie przejmie… . Pan daje mu ziemię, miejsce na dom, czyni „początkiem” wielkiego narodu, ludu wybranego, a Abrahama nie boi się powiedzieć: a na co mi to – nie są to słowa grymasu, ale przypomnienie, że dla niego jest coś ważniejszego niż tylko ziemia. W tej jednak scenie, której świadkami jesteśmy obecnie, Abraham ukazany został jako „orant” – jako ten, który wstawia się do Pana za innymi. W zagrożonych zniszczeniem miastach, w Sodomie żył jego krewny, Lot ze swoją rodziną. Abraham więc w jakimś sensie zabiega właśnie również o ocalenie tej bliskiej mu rodziny. Jest on także w swojej modlitwie – mimo wszystko – realistą. Zatrzymał się na prośbie: „gdybyś znalazł dziesięciu…”. „Dziesięciu”. Nie idzie w swojej prośbie dalej, tu się zatrzymuje. Czytając ten fragment, zastanawiałam się szczerze mówiąc, czy Abraham sam wierzył w ogóle w perspektywę znalezienia owych „sprawiedliwych”? A nawet gdyby nie wierzył – jako realista znający rzeczywistość – to jednak nie przestaje prosić, bo ostatecznie wszystko jest w rękach Pana. Nam się może wydawać, że jakaś prośba, sprawa, nie ma sensu, że po ludzku i tak jest już przegrana na punkcie startu – ale to tylko/aż nasze ludzkie spojrzenie, od którego, na szczęście, o wiele ważniejsze jest Boże spojrzenie. A Bóg jest Wszechmogącym, niczym nie jest ograniczony i działa tam, gdzie nam się wydaje, że w zasadzie nic się nie może zmienić. On nie opuszcza nas. To jak ze słońcem – nawet gdy niebo pokryte jest chmurami, ono i tak zawsze świeci. Bóg nie znalazł dostatecznej liczby sprawiedliwych, by ocalić całe miasto, ale nie zapomniał o Locie i jego rodzinie. Mimo oporów Lota, jego ociągania się, Anioł wyprowadza jego rodzinę i ratuje ją – z wyjątkiem żony Lota, która sama zignorowała polecenie Pana i odwróciła się. Bóg nie ignoruje słów Abrahama. Gdybyśmy przeczytali kilka wersów wcześniej, poznalibyśmy rozterki Boga, który „zastanawia się”, czy powiedzieć Abrahamowi o planach zniszczenia Sodomy – i ostatecznie dzieli się z nim i mówi, jaka czeka te miasta przyszłość. To jest naprawdę piękny obraz relacji człowieka z Bogiem, takiej otwartości i dialogu. Moja relacja z Panem nie jest tylko czymś wyłącznie dla mnie samej, dla mnie samego, ale jest ona także w jakimś sensie dla innych – gdy właśnie staję przed Panem i pamiętam o innych, niejako „wykorzystuję” ten dialog, aby wstawiać się za innymi. Tak jak los innych dla Pana nie jest obojętny – co oczywiste przecież – tak Pan uczy nas, aby ów los innych nie był obojętny dla nas. Abraham pokazuje nam również, że Bóg chce nas słuchać – On nie jest daleki, nie jest kimś kto na chłodno „steruje” losami: jak wielki „reżyser” teatru świata. Nie. Ten obraz, gdy Bóg postanawia podzielić się z Abrahamem, jest dowodem na to, jak Pan „cierpi”, gdy nie może już „zwlekać z karą”. Oczywiście, te słowa są bardzo niedoskonałe, to taka próba ludzkiego opisania Bożych emocji.
Ta „wrażliwość”, bliskość Boga, którą jakoś w tej scenie próbujemy uchwycić, dotknąć i zachwycić się nią z dziękczynieniem, tak bardzo łączy się z przesłaniem drugiej części ewangelicznej perykopy. Bóg jest najlepszym Ojcem, który nigdy nie poda swojemu dziecku „skorpiona”. Bóg daje najlepsze dary – a jak zaznacza Ewangelista: tym najlepszym darem jest Duch Święty. To On, jak napisał św. Paweł, uczy nas modlitwy i sam w nas się modli, to On jest więzią – nie tylko tej wewnętrznej relacji Ojca z Synem w misterium Trójcy Najświętszej – ale również w naszej relacji z Bogiem. Duch Święty jest Więzią. Więc tym najwspanialszym darem, jaki Ojciec chce dać każdemu z nas, jest właśnie dar więzi z Nim samym, dar relacji z Panem. To jest najcenniejsze, co możemy otrzymać. Od Boga mamy dar naszego życia, ale Bóg nie zostawia nas z tym darem samych. Czy nasze serce nie drży w wyjątkowy sposób, kiedy pomyślimy sobie, że Bóg jest dla nas Ojcem? Wiem, być może nie każdy z nas ma w sobie wyniesiony z domu pozytywny i budujący obraz ojca – i to może jakoś wpływać na relację z Bogiem, ale w Bogu nie ma nic niedoskonałego i nie można przekładać na niego naszych ludzkich miar i wzorców.
Do Jezusa przychodzą uczniowie i proszą, aby nauczył ich modlitwy. W Ewangelii spisanej przez św. Łukasza znajdujemy kilka scen, w których możemy przypatrywać się modlitwie Jezusa. Nic więc dziwnego, że i uczniowie kierują do Pana taką prośbę. Lecz jednak Chrystus jest „innym” Nauczycielem niż na przykład Jan Chrzciciel dla swoich uczniów czy też faryzeusze, rabini, dla należących do ich szkół. Jezus nie uczy bowiem uczniów zasad, formuł i norm, nie nakłada ciężarów, nie nakłada Prawa i litery – ale właśnie pragnie im ukazać, że modlitwa, ta prawdziwa, której chce ich nauczyć i jaką chce im przekazać, to przede wszystkim relacja z Ojcem. Wszystkie cztery Ewangelie tego nas uczą i to nam pokazują – niezwykłą relację Syna z Ojcem. Syn, dla którego wola Ojca jest pokarmem; Syn, który ufa Ojcu – to bardzo ważny w Ewangeliach temat, bo przecież Jezus przyszedł na świat w misterium Wcielenia po to, aby objawić nam Ojca, objawić Boga, który tak umiłował świat, że zesłał właśnie swojego Syna, aby nas zbawił. Pamiętamy tę przypowieść o winnym krzewie: Ojciec jest tym, który uprawia, Syn jest winnym krzewem, którego pędami my jesteśmy – i tylko w tej relacji, trwając w Nim, możemy wydawać prawdziwe i trwałe owoce. Jezus więc nie tyle uczy swoich uczniów – zarówno Apostołów, jak i dziś nas – modlitwy w rozumieniu formalnym (jak to my byśmy ją chcieli często zakwalifikować, poukładać), ale zaprasza do relacji: do relacji dziecka z Ojcem, które wie, że może w każdych okolicznościach zwrócić się do Niego. W każdych okolicznościach możemy – czy nawet wręcz powinniśmy – pukać i kołatać, szukać i prosić.
Św. Łukasz zapisał nam nieco krótszą modlitwę „Ojcze nasz…” niż św. Mateusz. Modlitwa zaczyna się od uwielbienia Ojca, od tego życzenia, aby zawsze i we wszystkim było uwielbione, „uświęcone” Jego Imię – czyli aby On sam był zawsze uwielbiany, uświęcany, czyli aby był na pierwszym miejscu. Modlitwa rozpoczyna się od takiego właśnie zawierzenia Ojcu i uznania Jego pierwszeństwa. Potem jest pragnienie przyjścia królestwa Ojca – czyli aby nasza rzeczywistość była według Jego woli. Bo nie jest to prośba o przyjście panowania Boga według ludzkich kryteriów, tak jak Żydzi oczekiwali Mesjasza, który ich wyzwoli spod okupacji. „Niech przyjdzie Twoje królestwo” – to modlitwa przede wszystkim, na początku dotycząca mojego życia, mojej osobistej historii. Ileż my razy w ciągu dnia odmawiamy tę modlitwę! I co? Czy moja rzeczywistość staje się – choć odrobinę – „królestwem Ojca”? Tyle razy powtarzamy te słowa, lecz czy dopuszczamy do siebie realizację tych próśb? A może w tym właśnie jest ów „problem”, że my tę modlitwę: „odmawiamy”: że ona jednak stała się dla nas taką formułką, wyuczonymi już zwrotami, do których tak bardzo się przyzwyczailiśmy? A tymczasem – powtórzmy to raz jeszcze – chodzi o relację, chodzi o zaufanie wyrażone w tych słowach, zaufanie, że ta Ojcowska rzeczywistość będzie najlepsza dla mnie. Wiara to relacja. Czy kiedy modlę się słowami „Ojcze nasz…” mam świadomość, że właśnie rozmawiam z Ojcem?
Dalej modlimy się o chleb powszedni – „chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień”. Tradycja będzie słyszeć w tym wezwaniu wołanie prośbę o łaskę Eucharystii, tego najważniejszego Pokarmu, jaki Pan może nam dać. W świetle szóstego rozdziału Ewangelii wg św. Jana możemy to odczytać jako prośbę do Ojca o Syna, który jest dla nas „Chlebem” z nieba na życie wieczne. Prosimy Ojca, aby zawsze dawał nam Jezusa, aby Go nigdy w naszym życiu, w naszej doczesnej pielgrzymce, nie zabrakło. Bo jak sam Chrystus powiedział: bez Niego nic nie możemy uczynić. I teraz zobaczmy na nasze modlitwy: czy proszę w nich o obecność Pana przy mnie? On zawsze jest, ale przecież chce usłyszeć, jak zapraszamy Go do naszego życia – jak chcemy Jego obecności i otwieramy się na nią. Co ciekawe jednak – na co zwróciłam jakoś szczególnie teraz właśnie uwagę – prośba o „chleb powszedni” łączy się bezpośrednio, za pomocą spójnika „i” z prośbą o przebaczenie grzechów. Przypominają mi słowa św. Brata Alberta: być dobrym jak chleb, który leży na stole i każdy może podejść i z niego ułamać, ile potrzebuje. To obraz życia, które jest życiem eucharystycznym, czyli przepełnionym błogosławieństwem, połamanym czyli rozdanym braciom. Spoglądając na Chrystusa, który stał się dla nas Chlebem, serce nasze czyż nie zadrży ze skruchą? Ta „pokorna wzniosłość, wzniosła pokora” – jak wołali kontemplując Eucharystię św. Franciszek i św. Klara – i nasza codzienność wobec tego niepojętego daru Bożego miłosierdzia. Słusznie więc przyjmując ów Chleb, prosimy zarazem o przebaczenie nam naszych win i jednocześnie deklarujemy naszą gotowość do przebaczenia: „i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczamy każdemu, kto przeciw nam zawini”. Ciekawe, o naszej postawie przebaczenia nie mówi się w czasie przyszłym, że „przebaczymy”, ale św. Łukasz napisał: i my przebaczamy każdemu…. Przebaczamy już, tu i teraz – bo przecież tak naprawdę my mamy tylko „tu i teraz”. Przebaczenie nie powinno być więc jakimś odległym planem na przyszłość, ale czymś, co realizujemy właśnie w przestrzeni „tu i teraz”. Nie można sięgnąć po „chleb” mając dłoń zamkniętą – nie można sięgnąć po „chleb” będąc samu zamkniętym na przebaczenie, na dawanie przebaczenia. Nie możemy tylko brać i oczekiwać, że inni nam będą dawać. Prosimy o przebaczenie, świadomi swoich niedoskonałości i upadków, ale czy uznaję jednocześnie, że inni także upadają? Przypomina się przypowieść o dłużniku, który nie okazał litości, choć sam jej doświadczył, a jego dług był o wiele większy, niewypowiedzianie większy. Św. Paweł w dzisiejszym drugim czytaniu pisze właśnie o tym, że Chrystus – przez Wcielenie, swoją śmierć, ukrzyżowanie i zmartwychwstanie, w których my mamy udział przez sakrament chrztu świętego – skreślił nasz zapis dłużny, skreślił nasz dług. Oto bezgraniczne miłosierdzia Boga – wobec którego my stajemy tacy mali i słabi, a mimo to zaproszeni do współudziału w takiej postawie.
Ostatnia prośba modlitwy zapisanej w wersji św. Łukasza brzmi: „i nie dopuść, byśmy ulegli pokusie”. Od razu przychodzi na myśl scena tak bardzo „mocno” opisana również właśnie przez św. Łukasza: trwoga Jezusa i Jego modlitwa w Ogrójcu, podczas której spływał po Jego twarzy krwawy pot. Jezus – kuszony najpierw na pustyni, potem doświadczający walki wewnętrznej w Ogrodzie Oliwnym – wie, jak bardzo potrzebujemy wsparcia w takich momentach i jak niebezpieczne są dla nas pokusy. Z jednej strony zmierzenie się z nimi w jakiś sposób hartuje, w swoisty sposób wychowuje, pomaga w kształtowaniu osoby – jeśli oczywiście nie ulegniemy pokusie (choć i poniesiony upadek można z łaską Pana pewnie przemienić również w jakieś zwycięstwo, kiedy spostrzeżemy popełniony błąd – może to być okazja do stanięcia w prawdzie wobec rzeczywistości, wobec prawdy o swoim jestestwie; to może pomóc w odidealizowaniu siebie). Trzeba nam się modlić o roztropność, o Boże światło i mądrość, aby właśnie nie ulec pokusie, aby Pan nas strzegł i abyśmy my chcieli Go usłyszeć. To jak prośba o to, aby nas samych nie zostawiał. Św. Franciszek w swojej modlitwie, którą ułożył tuż po stygmatyzacji, sławi Pana mówiąc: „Ty jesteś Bezpieczeństwem, Ty jesteś Opiekunem moim, Ty jesteś Stróżem moim”. Kierując omawianą teraz prośbę, jednocześnie przyznajemy się, że sami z siebie jesteśmy słabi. To już duży krok w wewnętrznej przemianie. To Jezus zmazał nasz dług, to On nas strzeże i tylko dzięki Jego łasce – z którą obyśmy chcieli zawsze współpracować – możemy właśnie „nie ulec pokusie”.
Ciekawe, że w przypowieści, którą Jezus ilustruje niejako hojność Ojca i ukazuje Jego dobroć, a jeszcze bardziej tłumaczy tą przypowieścią moc wytrwałej modlitwy – ciekawe, że w tej przypowieści Jezus znów mówi o chlebie. Przyjaciel chce pożyczyć od przyjaciela trzy chleby – nie prosi dla siebie, ale dla gościa, który go niespodziewanie nawiedził. Nie ugoszczenie podróżnego byłoby wielkim uchybieniem – o czym rozważaliśmy poprzedniej niedzieli. Do kogo więc miał pójść z prośbą jeśli nie do przyjaciela? I bliska nam jest postawa tego, do którego puka – w pierwszym odruchu przecież nie zawsze chce nam się tak od razu pomóc. Ale proszący jest wytrwały i ta wytrwałość niejako „zmusza” przyjaciela, aby wstał i dał mu ten chleb. I przychodzi mi taka myśl: chleb zawsze powinien być w domu. Dlaczego tamten musiał prosić? Dobrze, że miał przyjaciela, do którego mógł się zwrócić o pomoc. Potrzebujemy siebie nawzajem. Jesteśmy sobie wzajemnie podarowani i zadani. Nade wszystko jednak potrzebujemy relacji z Bogiem, bo gdyby jej nie było, to znamy to powiedzenie, że z „pustego i Salomon nie naleje”.
Psalm wychwala Pana za Jego wierność i łaskę, za to, że wysłuchuje, kiedy do Niego się zwracamy. Tak, uwielbiajmy Pana za ten niepojęty dar, jakim jest właśnie relacja z Nim. I budujmy ją ufnie wołając: Abba, Ojcze. Budujmy poprzez konkrety naszego życia – bo modlitwa, której Jezus nas uczy to nie „słowa”, ale właśnie Pan przez tę modlitwę formuje nas, wychowuje, wskazuje, co jest ważne i jakąś iść drogą. Chrystus powiedział o sobie, że jest Drogą – On pierwszy wypełnił tę modlitwę do Ojca: uwielbił Go, objawił Ojca, poprzez swoją obecność wprowadził królestwo Boże pośród nas, dał nam siebie jako Chleb i przebaczył umierając na Krzyżu, na którym zmazał nasz zapis dłużny. Zanurzmy się w Nim. Niech Duch Święty woła w nas: Abba, Ojcze.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA