XVI Niedziela zwykła (rok C) – przeczytaj, posłuchaj
Dzisiejsza liturgia Słowa kieruje naszą myśl ku tematowi gościnności. Trwają wakacje, odwiedzamy różne miejsca, poznajemy różne osoby, spotykamy się ze znajomymi i rodziną, wspólnie spędzamy czas. Czy jednak aby na pewno tak jest? Czy naprawdę „spotykamy się”? I kto jest tym „najważniejszym Gościem”?
I znów moją uwagę zatrzymuje wers przed aklamacją „Alleluja”: „Błogosławieni, którzy w sercu dobrym i szlachetnym zatrzymują słowo Boże i wydają owoc dzięki swojej wytrwałości”. Nasze serce jest owym „gościńcem”, a najważniejszym Gościem: Pan. To Słowo, które stało się Ciałem; Słowo – Tajemnica, którą Bóg w Jezusie Chrystusie nam objawił (aby odnieść się do słów św. Pawła z dzisiejszego drugiego czytania). Przebywać z Bogiem w gościńcu swojego serca. Niezależnie od okoliczności, od mojego nastawienia. Zauważyć Go nawet wówczas, gdy tak na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że „nie ma” Go. Św. Franciszek w swojej pieśni pochwalnej wychwalał brata słońce, które było dla niego wyobrażeniem Najwyższego: ze słońcem też tak jest: mimo iż zasnute chmurami, ale przecież zawsze obecne na nieboskłonie.
A gdy już o słońcu mowa: zobaczmy, że Abraham – bohater pierwszego czytania – to właśnie w tej najgorętszej porze dnia podejmuje trud przyjęcia gości. Oczywiście, aby dobrze zrozumieć, w pełni zrozumieć, tę scenę, potrzeba odniesienia się do kontekstu kulturowego. Na Wschodzie gościnność była bardzo ważna i wielkim nietaktem byłoby jakiekolwiek jej uchybienie, zlekceważenie gościa czy pominięcie go. Tak samo ujmą dla gospodarza byłoby, gdyby ktoś nie zechciał przyjąć jego gościny i poszedłby dalej. Dlatego Abraham tak nalega. A my znamy to nasze przysłowie: gość w dom, Bóg w dom. Czy nadal w darze drugiej osoby widzimy „Boga”? czy druga osoba w ogóle jest dla mnie darem? A może przeszkadza mi wybijając z rutyny codzienności i niejako zmuszając do wysiłku gościny? Wracając do pierwszego czytania dzisiejszej niedzieli: Abraham, mimo że jest sam środek dnia, upał straszliwy, wstaje, wychodzi z cienia, w którym szukał ochłody i ulgi, aby zatrzymać przechodzących i przyjąć gości. Nie czyni tego sam. Zaraz udaje się do swojej żony Sary, aby i ona podjęła starania i ugościła przybyłych. Wyjść na przeciw drugiej osobie. Wizyta ta kończy się błogosławieństwem: Abrahamowi i jego żonie zostaje obiecany potomek. Gościnność „wyda” niejako swój owoc. Dobroć okazana w swoisty sposób „wróci” do tego, kto ją siał. Jak przeczytamy na innym miejscu: Abraham, nie wiedząc o tym, udzielił gościny aniołom. I tak bohater czytania staje się dla nas przykładem przejścia od szukania swojej wygody do otwartości na drugiego człowieka. Wiąże się to z liturgią Słowa minionej już niedzieli, podobnie zresztą jak dzisiejsza perykopa ewangeliczna. W jaki sposób? Samarytanin również musiał „przerwać” swoją podróż, zmienić plany, przystanąć, aby spotkać pobitego i porzuconego człowieka, dla którego okazał się bliźnim przez czyn miłosierdzia. W tym zawsze jest ryzyko, ale Słowo uczy nas, że warto je – acz przyprawione solą roztropności – podjąć. Pozostając w przyjemnym cieniu, Abraham pozostałby sam.
A w jaki sposób perykopa łączy się z czytaniami poprzedniej niedzieli? Przytoczona historia przybycia Jezusa do domu Marty i Marii (co ciekawe, św. Łukasz nic nie wspomina, że byli to przyjaciele Jezusa oraz nie ma mowy o obecności Łazarza. Ewangelista zanotował, że Jezus wszedł do domu „niejakiej” Marty, która miała siostrę Marię. Czy to było ich pierwsze spotkanie? Nie wiemy, aczkolwiek, skoro Jezus udał się w to konkretne miejsce, może już znał je wcześniej?) została zapisana zaraz po rozmowie z uczonym w Piśmie i przypowieści o bliźnim i postawie Samarytanina. Historia kończy się słowami Pana do uczonego: idź i ty czyń podobnie. W przekładzie oryginalnym, greckim, jest to jeszcze dobitniej wyrażone: tam jest wezwanie: „ruszaj”. Nie wiemy, dokąd „ruszył” ów uczony, ale wiemy, że Jezus „ruszył” do domu Marty i jej siostry. Miłosierdzie bowiem to nie tylko teoretyczne rozprawy i przykłady, ale właśnie realizacja owego nakazu, zaproszenia: „ruszaj” i czyń podobnie. Tak czytając tę scenę, możemy stwierdzić chyba, że Jezus przekraczając próg domu tych sióstr, czyni im miłosierdzie: udziela im łaski swojej Obecności i zarazem daje przestrzeń dla ich odpowiedzi na tę Obecność. Obie siostry Go przyjmują, choć każda czyni to na swój sposób. Przyznam się, że jakoś nie lubię takiego przeciwstawiania Marty i Marii, i tych prób oceny, która zachowała się lepiej, a która gorzej. Nie lubię przeciwstawiania sobie życia czynnego i życia kontemplacyjnego. Człowiek w dziele stworzenia otrzymał od Pana dwa płuca: i tak samo każdy z nas powołany jest zarazem do życia czynnego, jak i kontemplacyjnego. Zasłuchanie, związane z tym drugim, ma pomóc we właściwy i uporządkowany sposób przeżywać tą pierwszą formę. Z drugiej strony, bez aspektu czynnego, życie kontemplacyjne byłoby niepełne, zamknięte właśnie w teorii, bez przestrzeni na „sprawdzian”, czy faktycznie to zasłuchanie formuje we mnie „nowego człowieka”. Jezus nie powiedział do Marty, że źle czyni, tylko, że troszczy się i niepokoi o wiele – a przecież On wcześniej powiedział, że „każdy włos” na naszej głowie jest policzony, że jesteśmy cenni dla Boga i Ojciec niebieski wie, czego nam potrzeba i będzie się troszczył o nas, lecz my mamy najpierw zabiegać o sprawy królestwa niebieskiego. Ową „najlepszą cząstką”, którą obrała Maria, nie jest to, że „zostawiła siostrę samą przy usługiwaniu”, ale że dla niej pierwszym był Pan. Tą „najlepszą cząstką” jest właściwa hierarchia, ale może nawet jeszcze bardziej: przejście od „służenia” do bycia „dzieckiem”. Maria zatrzymała się przy Jezusie: chciała nacieszyć się, napełnił się Jego obecnością, docenić ją poprzez swoje zatrzymanie i skoncentrowanie na Nim, a nie – jak Marta – myślenie, co jeszcze mogłaby zrobić. Wciąż zderzamy się z tymi pokusami: aktywizmu – obecnego także w przestrzeni życia duchowego, życia wiary – oraz poczucia, że to „ja wszystko muszę”. Nawet gdy Marta (w końcu) odzywa się do Jezusa, jej słowa nie sugerują, że jest skupiona na Nim, ale że myśli o sobie i ocenia swoją siostrę, i jeszcze Pana próbuje uczynić stroną w tym „sporze” (podobnie, jak ów człowiek, który chciał, aby Jezus był rozjemcą w sprawie spadku).
Jezus wszedł do domu. Pan wkracza w konkretną przestrzeń naszej codzienności i w niej chce być z nami; i w niej zaprasza nas do bycia z Nim. Jezus nie chce destabilizować życia ani Marty, ani Marii. Chce być z nimi w tym, co stanowi ich codzienność, ich szarość każdego dnia. Niemniej, Jego przybycia na pewno wywołało poruszenie, czego dowodem jest postawa Marty. Zachowanie Marty jest bliskie postawie Abrahama, gdy udał się do Sary, gdy sam zajął się gośćmi. Krzątamy się, chcemy wszystko uczynić, jak najlepiej, ale czy w takim „zamieszaniu” jest jeszcze miejsce na autentyczne spotkanie? A może za tymi czynami niejako chcemy się schować, aby właśnie nie dać sobie tej chwili do szczerej rozmowy? Może za tymi czynami chcemy ukryć to, co w nas niedoskonałe? Może chcemy sobie samym coś udowodnić, jakoś siebie usatysfakcjonować? Myślę, że warto w takim kontekście pytać siebie o motywacje swoich działań. Tak w całej szczerości i prawdzie.
Usłyszymy tę perykopę w niedzielę. Pewnie znaczna część z nas przyjmie Komunię Świętą. A nawet jeśli nie fizycznie, dokona się ona pewnie jako duchowe pragnienie. Niemniej jednak, Pan – najpierw jako Słowo, potem jako Ciało – wstąpi w nasze jestestwo. Pan „przyjdzie do naszego serca”, jak mówimy. Czy zauważymy Jego obecność? Czy pozwolimy sobie na zatrzymanie i chwilę ciszy? Maria milczy, cieszy się Panem i w Niego się wpatruje, w Niego się wsłuchuje. Marta pewnie wypowiadała wiele słów. Czasem taki „potok” trudno nam zatrzymać, ale przecież nie można ciągle tylko działać, ciągle tylko mówić. A przecież posłuchanie, co Gość chce powiedzieć, także jest formą gościnności, formą zatroszczenia się o Gościa, aby nie poczuł się pominięty. Czy w „co niedzielnej” rutynie, w gwarze śpiewu, tego wszystkiego, co zewnętrzne i na co tak nieraz aż do przesady zwracamy uwagę (choć piękno i poprawność liturgii są bardzo ważne i stanowią istotny element sfery sacrum), dostrzegamy jeszcze cud przyjścia Pana? Czy jest w nas jeszcze zdolność do takiego spontanicznego zachwytu niepojętą tajemnicą i darem Jego Świętej Obecności? Co jest dla mnie ważne w taki momencie?
Maria nie wzgardziła swoją siostrą. Żyły razem na co dzień, ale pozwoliła, aby obecność Jezusa nie została przysłonięta przez czyny. Oczywiście, mamy swoje obowiązki, tak zwane obowiązki stanu, powołania, do wykonania i Jezus absolutnie tego nie burzymy, a i my rozumiemy, że przecież rodzic nie może się godzinami wymadlać, a dzieci chodziłyby głodne i dom byłby zaniedbany. Wszystko winno mieć swój porządek, być harmonijne ułożone. Jak powiedział Kohelet: na wszystko jest czas wyznaczony. I to rozumiemy zapewne. I znów: nie ma nic złego w przygotowaniach i gościnnym przyjęciu wyrażonym właśnie w takich czynach, ale i w tym również winna być zachowana harmonia, aby nie przysłoniły to przestrzeni do autentycznego spotkania.
Zauważmy jeszcze to, że Marta nie zwraca się bezpośrednio ze swoją uwagą do siostry, ale czyni to za pośrednictwem Jezusa. Dlaczego? Nie wiem, ale zatrzymało mnie to. Żyły razem, ale nieraz to właśnie z tymi, z którymi mieszkamy pod jednym dachem najtrudniej nam się porozumieć i mieć relację. Czy to więc Maria zostawiła Martę samą, a może było zupełne na odwrót? Drugi człowiek nie musi myśleć identycznie jak ja, a już na pewno nie ma „obowiązku” wiedzieć, co ja myślę. Takie założenia to przecież podstawowe błędy naszej komunikacji – kiedy liczymy na domyślność innych i przez to nie wyrażamy jasno swoich oczekiwań, potrzeb, nie nazywamy ich tak przed drugą osobą, jak i nawet przed sobą samym. Dialog jest przestrzenią poznawania się – rozumianego w podwójny sposób. Poznaję drugą osobę rozmawiając z nią, ale poznaję również siebie obserwując swoje reakcje i postawy w takim dialogu. Marta założyła, że Maria powinna wiedzieć, że trzeba aby pomogła jej w usługiwaniu zamiast siedzieć przy Panu. Nie, Maria nie musiała tego wiedzieć – choć, odczytując tekst w kontekście kulturowym, jej zachowanie nie było zapewne zwyczajowo przyjęte: bardziej normalnym w takim kontekście było postępowanie Marty, czyli kobiety zajętej służbą. „Zostawiamy” drugą osobę, kiedy nie chcemy jej wysłuchać. Marta nie pyta się Marii, dlaczego tak się zachowała, bo uważa, że to jej zachowanie jest najwłaściwsze. Tę zasadę o poznawaniu siebie w dialogu można odnieść też do naszej relacja z Panem. Przyjrzyjmy się, o czym do Niego mówimy – a o czym nie mówimy, co próbujemy ukryć opowiadaniem o innych sprawach, albo co ze słów Pana próbujemy w sobie w ten sposób zagłuszyć? Św. Paweł mówi o tym, jak Bóg objawia swoją Tajemnicę, lecz czy ja chcę ją naprawdę poznać?
„Marto, Marto” – Jezus wypowiada dwukrotnie jej imię. Przypominają mi się sceny opowiadające o powołaniu uczniów, o nawróceniu celnika Lewiego, o wezwaniu skierowanym do Zacheusza, aby „zszedł prędko”, bo Pan chce przybyć do jego domu w gościnę. W każdej z tych scen, Pan wypowiada imię tego, którego przywołuje do siebie, którego powołuje i zaprasza. Usłyszeć swoje imię wypowiedziane przez Boga! Przecież to musi poruszyć serce. I wierzę, że pewnie każdy z nas ma takie w sobie doświadczenie – jak to serce zadrżało, gdy – w duchowy sposób – „usłyszeliśmy” swoje imię wypowiedziane przez Pana. A ta scena spotkania Marii Magdaleny ze Zmartwychwstałym! Dziś Jezus dwukrotnie wypowiada imię Marty – jakby chciał podkreślić, jak bardzo na nią czeka, jak mocno ją do siebie zaprasza. Przy Nim nie musimy być (nigdy zresztą tacy nie będziemy) idealni, doskonali według naszej miary, którą sobie stworzyliśmy. Nie, nie mamy być „wyidealizowani”, ale mamy być prawdziwi – z całym kolorytem naszych niedoskonałości i słabości. Bylebyśmy się nie chowali, nie ukrywali za jakimiś – może nawet i na pierwszy rzut oka słusznymi i ozdobionymi dobrymi intencjami – fasadami i maskami. Gdy Zmartwychwstały wypowiedział imię „Marii”, ona odwróciła się – oderwała wzrok od tego, co jej się wydawało – i rozpoznała Pana, swojego umiłowanego Nauczyciela i Mistrza. Marta również, na pewno, zatrzymała się słysząc swoje imię (pewnie o wiele bardziej spodziewała się, że usłyszy imię swojej siostry, którą Pan miałby – według jej sugestii i oczekiwania – zganić i upomnieć) zatrzymała się, może nawet zdziwiła się, a może w końcu spojrzała w oczy Jezusa. Usłyszeć swoje imię, nie kogoś innego. Stanąć, wejść w tę relację: ja i Pan, a nie ja o kimś innym. Nie: ja i Pan. Jezus widzi i wie o jej troskach i niepokojach, ale poucza ją, że nie na tym ma się ona zatrzymać. O wiele bardziej powinna pomyśleć o Jego Obecności. Te słowa „o cząstce, która nie będzie odebrana” przypominają jeszcze jedną ewangeliczną naukę: o tym, aby zbierać nasz skarb tam, gdzie nie zniszczy go ani rdza, ani mól, ani nie ukradnie żaden złodziej. Moje serce jest tam gdzie mój skarb. Gdzie więc (przy kim, przy czym) jest teraz moje serce? Święty Paweł – jak to słyszymy w drugim czytaniu – raduje się w swoich cierpieniach w pełni świadomy zleconego mu zadania: ma głosić Dobrą Nowinę, ma wypełnić posłannictwo głoszenia Ewangelii. To przy tym zajęciu jest jego serce i to w tym powołaniu spotyka się z Panem, który go wybrał. Idąc wiernie za tym, może być spokojny.
Abraham i Sara zadośćuczynili zasadom gościnności. Marta starała się i także chciała dobrze. Pan jednak wciąż zaprasza nas do formacji i czyni to swoim słowem i przykładem. Nie ma co się oburzać, lecz raczej poddać się temu. Spotkania więc kształcą. Zobaczmy jednak na to, co zapisał Psalmista. Śpiewany dziś Psalm rozpoczyna od pytania: kto zamieszka w przybytku Pana. W pierwszym czytaniu i w perykopie ewangelicznej, rozważaliśmy przyjmowanie Gości przez nas – tak w skrócie mówiąc. W Psalmie zaś to my jesteśmy w roli tego, który kołacze do drzwi – tym razem są to drzwi domu Pana, drzwi królestwa niebieskiego, drzwi Jego Serca – kołaczemy i pytamy się zarazem, kto będzie mógł przekroczyć ten próg. Natchniony autor odpowiada: ten, kto postępuje sprawiedliwi, nie szerzy oszczerstw, mówi prawdę, czyni dobro i postępuje uczciwie. Zobaczmy siebie w roli nie tylko i wyłącznie tego, kto przyjmuje, ale również tego, kto prosi o przyjęcie i chciałby bardzo zostać przyjętym i ugoszczonym. Jak się staram, aby przekroczyć ów próg? Czy chcę usłyszeć, jak Pan wypowiada moje imię? Czy zatrzymam się, aby naprawdę z Nim się spotkać? Ale też tak bardzo po ludzku, może nieco moralnie patrząc, jakie dla mnie znaczenie ma gościnność? Czy znam jej zasady i rozpoznaję w niej także przestrzeń miłosierdzia?
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA