XV Niedziela zwykła
Poczytaj, albo posłuchaj…
Pewnie już niejako „odruchowo” dzisiejsza Ewangelia kojarzy nam się z tematem miłosierdzia, dobroczynności czy wrażliwości na biedę i rany bliźniego, które jako dobrzy chrześcijanie winniśmy opatrzeć i pomóc temu człowiekowi. Ale przyszła mi myśl, że dzisiejsze pierwsze czytanie ukierunkowuje naszą myśl może w nieco inną stronę – wcale, jak się zdaje, nie sprzeczną z myślą Pana Jezusa.
Przedstawiony przez św. Łukasza dialog jest dość osobliwy. Uczony przychodzi do Jezusa z intencją wystawienia Pana na próbę. To ciekawa próba, bo dotyczy tematu osiągnięcia życia wiecznego. „Co mam czynić…” –tak postawionym pytaniem wskazuje de facto na to, że jest skupiony na sobie i ufa w swoje możliwości. Bo czy człowiek może sam siebie zbawić? My wiemy, że naszym jedynym Zbawicielem jest Jezus Chrystus, które poniósł za nas śmierć na Krzyżu i zmartwychwstał, aby nam otworzyć bramy domu Ojca. Uczestniczymy jednak w Jego dziele poprzez posłuszeństwo przykazaniom, realizację ewangelicznej nauki, pełnienie Jego woli, trwanie w Nim. Zbawienie więc staje się owocem – choć jest przede wszystkim łaską – Pana i naszej otwartości na współpracę z Nim. To owoc przymierza opartego przede wszystkim na wierności Boga. Niemniej jednak, Jezus podejmuje ten dialog i odsyła do Prawa. I tu pojawia się owa pierwsza myśl. W pierwszym czytaniu Mojżesz poucza lud, że Boże przykazania nie są ciężkie, że słowo Pana jest blisko nich, że nie muszą wyruszać w dalekie wyprawy, co było niemożliwością – to słowo jest tak blisko, że również bezpodstawną staje się wymówka typu: nie wiemy, nie znamy, to za daleko. Drugie czytanie przypomina nam, że pełnią wszystkiego jest Jezus – i w tym kontekście, my już rozumiemy, że tym słowem Boga, które jest tak blisko nas, jest właśnie Syn Boży, który będąc odwiecznym Słowem u Ojca, stał się Ciałem w misterium Wcielenia – Słowo stało się Ciałem i rozbiło namiot pośród nas, między nami. Bóg stał się Człowiekiem, abyśmy już nigdy nie stracili drogi do Ojca. Prawo było blisko owego uczonego, który wszedł w dialog z Jezusem. Dlaczego więc nie znał sam odpowiedzi?. Czasem coś co jest najbardziej oczywiste, najtrudniej zauważyć. Może dlatego, że mamy jakieś „wyobrażenie” o wierze, o relacji z Jezusem – możemy myślimy w kategoriach zasług, kary i nagrody; możemy myślimy, że to ma być swoistego rodzaju „siłownia”, na której muszę się napocić, zniszczyć siebie, samemu podnosić ciężary i tak dojść do „sukcesu”; może w owym „wyobrażeniu” przeważa oczekiwania na jakieś cudowności, które uczyniliśmy sobie weryfikatorem „postępów w wierze”, miarą pogłębiania relacji z Panem? Przypomina mi się przypowieść o Łazarzu i bogaczu. Gdy ten drugi trafił do piekła, o co prosił Abrahama? Aby posłał kogoś do jego domu, by uwierzyli w piekło, aby się nawrócili i nie postępowali, jak on. Co odpowiada Abraham? Podobnie jak dzisiaj Jezus: mają Prawo i Proroków. Bogacz jednak: gdyby zobaczyli umarłego, uwierzą. Ale Pan wie, że tak to nie działa. Potrafimy zachwycić się cudownościami, ale jak się zdaje, tylko na moment. Tymczasem wiara to codzienność, której kolorem jest szarość. A jednak, ów szary kolor – przeżywany ze świadomością Bożej w nim obecności – może być dostrzegany jako piękny, pod warunkiem, że trwamy tu i teraz, a nie pozwalamy aby marzenia o cudownościach oderwały nas od teraźniejszych zadań i chwil, które mamy do przeżycia. Słowo więc, Prawo, są blisko nas. Czy szukam w nich odpowiedzi?
Jednak tą odpowiedź Jezusa można jeszcze odczytać inaczej – czyli jako zaproszenie właśnie do współpracy. Pan chce nie tylko odpowiadać na pytania, ale uczy nas znajdowania odpowiedzi. Nie daje jej na tej przysłowiowej tacy, ale aktywuje swojego rozmówcę. Czasem czekamy: Pan ma mi dać jasną odpowiedź. I od tego uzależniamy wszystko. Tymczasem rozeznawanie to proces, a Pan nie przemówi do nas z chmury i nie wskaże palcem: tu i to do zrobienia. Jego słowo jest „wszechobecne”. Ale taka aktywacja człowieka przez Pana jest również dla nas szkołą brania odpowiedzialności. Ileż to bowiem razy, podejmując jakąś decyzję, trzeba zgodzić się na to, że może być ona niewłaściwa; trzeba podjąć ryzyko, które ona niesie w sobie. Można wiecznie stać między jedną a drugą decyzją ciągle się wahając, ciągle czekając i tak naprawdę marnując czas i siły. Zresztą – jak to też pokazuje dzisiejsza perykopa – nasze życie to droga, a nie stanie w miejscu. Kiedy kapłan i lewita nie zatrzymali się przy pobitym człowieku, podjęli decyzję. Decyzję podjął także Samarytanin, który zatrzymał się i wziął odpowiedzialność za drugiego, zatroszczył się o niego.
„Jak czytasz?” – pyta Chrystus – i tak sobie pomyślałam o mojej lekturze Pisma Świętego. Jak ja czytam Słowo? Nie chodzi o opowiadanie o technikach, tradycji i praktykach. Ale czy owa lektura staje się dla mnie przestrzenią do dialogu z Panem? Uczony przytoczy konkretne przykazanie. Czy ja czytając konkretny fragment, rozmawiam z Panem na jego temat? Wiem, to może brzmieć, jak masło maślane – Pan jest Słowem, czytając Słowo spotykam się z Nim – ale przecież wiem, że sama z siebie Go nie zrozumiem. Słowo tłumaczy się przez Słowo. Pan pyta się mnie: jak ty to dziś zrozumiałaś – to może być początek pięknego spotkania, pięknego rozważania. Odpowiedzieć i pozostać otwartym na to, co Pan będzie chciał mi dalej powiedzieć, bo może będzie musiał skorygować moje myślenie, może będzie chciał poprowadzić dalej, zaprosić do podjęcia jakiś kroków – tak jak w przypadku tego dialogu z uczonym w Prawie.
„Jezus rzekł do niego: «Dobrze odpowiedziałeś. To czyń, a będziesz żył»” (Jezus nie mówi: wiecznie: bo to „życie” zaczyna się już tu, teraz: takie postępowanie sprawia, że już teraz autentycznie, prawdziwie żyjemy). A co na to uczony? Zaczyna szukać wymówki i próbuje dokonać klasyfikacji, kto jest jego bliźnim i w takim razie wobec kogo jest zobowiązany do realizacji tego przykazania. O ile nie neguje i nie szuka dodatkowych wyjaśnień odnośnie przykazania miłowania Boga, o tyle już inaczej rzecz się ma z drugim członem przykazania. Mówi się o dwóch przykazaniach miłości, ale zauważmy, że w tym zdaniu są one jednym. To pytanie uczonego, kto jest jego bliźnim, dla współczesnych Jezusowi, brzmiało jeszcze inaczej. Pamiętajmy, że dialog odbywa się – w intencji uczonego – jako próba przyłapania Chrystusa na niewłaściwej nauce. Lud był podzielony, istniały różne stronnictwa, ale także przebywając z „niewłaściwą” osobą (celnicy, jawnogrzesznice, poganie) można było zaciągnąć rytualną nieczystość. Do tego jeszcze wzajemna nienawiść Żydów do Samarytanów, która wynikała z wydarzeń mających miejsce daleko w przeszłości. Więc jeśli pierwsze pytanie było jakoś podchwytliwe, to zdaje się, że o wiele bardziej to drugie – w mniemaniu uczonego – miało postawić Jezusa w niezręcznej sytuacji i zmusić niejako do opowiedzenia się po jakiejś stronie. A przecież wiemy, że to właśnie On zasiadał do jednego stołu z celnikami i grzesznikami. Trzymajmy się jednak w naszym rozważaniu tej myśli, że jest to obraz szukania wymówki – obraz, który pewnie każdy z nas niejeden raz sam przeżywał. Tak, często szukamy w różnych sytuacjach wymówki, próbujemy uciec od odpowiedzialności albo zrzucić ją po prostu na innych. I w tym motywie ta perykopa zdaje się właśnie łączyć z pierwszym czytaniem. Nie szukaj wymówki, nie mów, że nie wiesz, bo Słowo jest blisko i ono nie jest ciężkie – nie jest ciężkie, nie jest ponad moje siły do wykonania, jeżeli zaufam Panu. Bo On wskazuje zawsze najlepszą drogę i wie, co jest dla mnie najlepsze, co będzie służyć właśnie mojemu zbawieniu.
Czy jednak to pytanie: kto jest moim bliźnim – także i nam nie jest bliskie? Czy nie mówimy sobie w różnych okolicznościach: temu pomogę, ale już temu to nie? Na jakiej podstawie? Jako kto dokonujemy takiego podziału? Czy Bóg nie stworzył „jednego” człowieka? Przyjęcie drugiego jako swojego bliźniego wymaga – w zależności od sytuacji i relacji, będzie to w zmiennej intensywności – zaangażowania. Przypomina mi się scena z „Małego Księcia”, gdy lis tłumaczy głównemu bohaterowi, co to jest przyjaźń i jaka jest cena „oswojenia”: jest nią właśnie odpowiedzialność. Przykazanie mówi, by miłować bliźniego „jak siebie samego” – i pewnie w tym miejscu można by zatrzymać się i rozwinąć wątek prawidłowej, zdrowej i mądrej miłości samego siebie: nie będę umiał akceptować drugiego człowieka, jeżeli nie akceptuję siebie samego. Ale czy nie można tego odczytać również na taki sposób: kochać jak siebie samego oznacza, że stawiam tego drugiego na równi ze sobą. On nie jest ani pode mną ani nade mną. To szczególna równość dzieci Bożych. Kiedy drugiego chcemy uczynić „niewolnikiem” siebie, tak naprawdę to sobie odmawiamy godności „dziecka”, bo nie stajemy się na wzór Syna, który przyszedł, by dać wolność.
Jakże ciekawa jest odpowiedź Jezusa. Pan bowiem totalnie odwraca to pytanie – lecz by to dostrzec, trzeba odczytać tę perykopę spokojnie i uważnie do końca. Jezus nie mówi: oto ten, kto jest poraniony to bliźni i jemu masz pomagać. Nie. Pan koncentruje raczej uwagę na tych trzech postawach reprezentujących przez kapłana, lewitę i Samarytanina: kto z nich okazał się bliźnim dla potrzebującego? Nie pytaj, kto jest bliźnim dla ciebie, ale zapytaj się, czy ty jesteś dla drugiego bliźnim. To ja w sobie muszę mieć taką postawę, która sprawi, że będę umiał dostrzec czyjąś biedę, że będę miał odwagę zatrzymać się w swojej drodze, aby pochylić się nad leżącym. Nie chodzi o schematy komu pomagać, ale „idź i czyń podobnie”, czyli bądź sam bliźnim. To może być trudna na początku myśl, ale sądzę, że trzeba ją odkryć. Bo jest ona także antidotum na łatwe i szybkie usprawiedliwianie siebie i nie branie odpowiedzialności. Jeżeli ja mam w sobie postawę bliźniego, to wiem, że każdy jest dla mnie bliźnim. Jednak w uczonym w Prawie jest jeszcze „stary człowiek”, bo nie odpowiada, że bliźnim okazał się z tej trójki Samarytanin, lecz jak brzmi jego odpowiedź? „Ten, który okazał miłosierdzie”. Z jednej strony jest to zapewne piękna definicja postawy bycia bliźnim dla innych: to ten, który okazuje miłosierdzie. Jezus jest najlepszym Bliźnim, bo okazał nam miłosierdzie, aż do odmycia naszych ran swoją Krwią. Z drugiej jednak strony, tak sformułowana odpowiedź, może nasunąć wniosek: w tym człowieku nie ma nawet zdolności wypowiedzenia słowa „Samarytanin” – czy jest więc on bliźnim? Jeszcze wiele musi w sobie przepracować z Łaską Pana. Jezus znał ten kontekst społeczny i z całą świadomością to właśnie Samarytanina dał jako przykład, aby również właśnie „oduczyć” takiego klasyfikowania ludzi. Podobnie, gdy mieszkańcom Nazaretu przypomniał postać Naamana czy mieszkanki Sarepty Sydońskiej – postacie pogańskie. To nie kapłan i lewita uchodzący za idealnych (pamiętamy scenę: modlitwa faryzeusza a celnika w świątyni, pamiętamy, kto odszedł usprawiedliwiony przez Pana; pamiętamy sceny, jak Jezus wypowiada „biada” wobec uczonych w Prawie i faryzeuszy nazywając ich „grobami pobielanymi”) – to nie oni się zatrzymali, ale ten, który przez tych „idealnych” był skreślony. Także Samarytanie byli „uprzedzeni” do Żydów – ale ten człowiek z przypowieści Jezusa pokazuje, że można to „uprzedzenie” przełamać w sobie w imię miłosierdzia. On w leżącym zobaczył po prostu „człowieka”. Mógł on sobie pomyśleć: teraz ten człowiek został napadnięty, ale może ja też będę kiedyś cierpiał i będę czekał na pomoc i jej nie dostanę, więc teraz pomogę. Może nie jest to idealna motywacja, ale czasem na początek wystarczy pójść za taką myślą, aby uczynić krok.
Zwróćmy jeszcze uwagę na to, że Samarytanin „podszedł” do napadniętego, pochylił się, aby opatrzeć mu rany – czyli zatrzymał się. Miłosierdzia nie czyni się „w biegu”, bez zatrzymania. Potrzeba spojrzeć w twarz, aby nawiązać relację. Jasne, nieraz nie mamy fizycznie takiej możliwości, ale chodzi o postawę serca. Miłosierdzia angażuje. Samarytanin opatrzył rany, tak jak umiał, ale zwrócił się jeszcze o pomoc do gospodarza gospody. Oto obraz wspólnej troski. Czynię, co mogę, ale ostatecznie oddaję tego poranionego człowieka Panu, który jest „Gospodarzem”. To nie ja jestem zbawicielem świata, ale On. Teraz, po Wniebowstąpieniu, Pan potrzebuje moich rąk, moich nóg, aby iść i opatrywać rany. Ale nigdy nie mogę tego czynić w oderwaniu od niego i przypisując sobie.
Co oznacza, tak bardzo dosłownie, wyrażenie: „bliźni”? To ktoś „bliski”, ktoś kto jest blisko. Można żyć z kimś jednak pod jednym dachem, a i tak doświadczać samotności. Ocieramy się o siebie, ale czy chcemy autentycznie się spotkać? Czy nie tak łatwo przychodzi nam budowanie wewnętrznych murów – nie tylko, że ja się za nimi schowam, ale także, że innego nie dopuszczę do siebie, a nawet nie będę ciekawy, co kryje się za owym symbolicznym murem – i wcale nie chodzi tutaj o roztropność, którą ma być oczywiście zaprawione również miłosierdzie.
Już parę razy podkreśliłam motyw drogi. Tu inspiracją jest jedna ze środowych katechez Ojca Świętego Leona XIV, który zwraca uwagę – komentując tę perykopę – że ta przypowieść „rozgrywa się bowiem na drodze, która jest trudna i nieprzewidywalna, tak jak życie”. Człowiek napadnięty wychodzi z Jerozolimy. Tak samo my wyszliśmy od Pana zrodzeni z Jego miłości i pragnienia – i zostaliśmy posłani na świat. Ta droga jest tym światem. To pewnie jedna z interpretacji, taka myśl, która do mnie teraz przychodzi. Jednak tak naprawdę naszym powołaniem jest droga w odwrotnym kierunku: z doliny (jaką jest Jerycho) ku górze, czyli ku niebieskiemu Jeruzalem. Jak napisał św. Paweł: mamy dążyć do tego, co w górze, tam gdzie jest Chrystus po prawicy Ojca.
Spójrzmy na pobitego człowieka: kim są ci – choć wprost nieobecni w przypowieści – którzy na niego napadli? To są sytuacje, ludzie, także ci, którym ufaliśmy, a które odebrały nam siły, zachwiały nami, zraniły, wykorzystały. Leżymy wtedy pozostawieni w połowie drogi. I może w tym kontekście warto zadać sobie pytanie: czy ja nie odbieram komuś nadziei, nie ranię jego serca, nie uderzam w jego tożsamość, nie niszczę czyjegoś jestestwa? Czy nie wykorzystuję kogoś, a potem pozostawiam „w połowie drogi”, na pastwę okoliczności? Św. Franciszek z Asyżu w odniesieniu do cierpliwości i pokory mówił, że nikt się nie dowie, nie pozna ile jej naprawdę posiada, dopóki wszystko jest idealnie: ale dopiero w trudnościach okaże się ile ma tych cnót naprawdę, a nie ile sobie wyobrażał, że ich ma. Podobną myśl znajdujemy i w rozważaniach papieża Leona XIV: „Życie składa się bowiem ze spotkań, a podczas tych spotkań ujawnia się, kim naprawdę jesteśmy. Stajemy przed drugim człowiekiem, przed jego kruchością i słabością, i możemy zdecydować, co uczynić: zaopiekować się nim lub udawać, że nic się nie stało”. Drugi człowiek, owo spotkanie, jest przestrzenią naszej decyzji, w której nie możemy oczekiwać na odpowiedź na pytanie: kto mnie kocha, ale musimy zadać sobie pytanie, czy ja jestem zdolny do tej miłości. Pytanie o to, kto jest moim bliźnim (kto mnie kocha) to pozycja obserwatora, która nie ma nic wspólnego z owym „idź i ty tak czyń”. A jednak to dopiero właśnie realizacja tego polecenia: „idź i ty tak czyń” sprawia, że nasza wiara staje się żywa, a nie tylko jest jakąś „pobożnością”, faryzejską religijnością. Kapłan i lewita szli z Jerozolimy, zapewne ze świątyni, ale dla nich kult Boga ograniczał się do przestrzeni ogrodzonej murami i do tego przepełnionej tysiącami przepisów, których sumienne wypełnianie dawało im (złudne) poczucie owej idealności. Tymczasem, jak mówi papież: „współczucie jest kwestią nie tyle religijną, co ludzką! Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, a dopiero potem wierzącymi. (…) Samarytanin zatrzymuje się po prostu dlatego, że jest człowiekiem stającym przed innym człowiekiem, który potrzebuje pomocy. Współczucie wyraża się poprzez konkretne czyny”. I tak swoją postawą opatrzył być może tą najboleśniejszą ranę zawodu, rozczarowania, przywrócił owemu pobitemu człowiekowi nadzieję. Mamy – jak podkreśla papież – wzrastać w człowieczeństwie, „aby nasze relacje były bardziej prawdziwe i pełniejsze współczucia”.
Ojciec Święty wskazuje także na jeszcze jedno niebezpieczeństwo: kapłan i lewita nie zatrzymali się, ponieważ śpieszyli się. „To właśnie pośpiech, tak bardzo obecny w naszym życiu, często uniemożliwia nam okazanie współczucia. Kto uważa, że jego podróż należy traktować priorytetowo, nie jest gotów zatrzymać się z powodu innego człowieka”. O Samarytaninie św. Łukasz napisał tylko, że „był w drodze” – nie podał konkretnego celu, jakby nie chciał koncentrować uwagi czytelnika na tym fakcie. A przecież każdy z nas ma (powinien mieć) jakiś cel drogi. Jezus zmierzał do Jerozolimy, gdzie wydał siebie na ofiarę za nas. A może tak się śpieszymy, że sami już nie pamiętamy, jaki jest ów cel? Czasem są takie spotkania, które zatrzymując nas, przypominają, co jest najistotniejsze. Czy jest we mnie jednak zdolność do przerwania „swojej” podróży, zatrzymania się i zauważenia drugiej osoby, już nie jako „przeszkody”, ale jako po prostu człowieka? Św. Jakub napisał, że wiara pozbawiona uczynków, jest martwa. Prawdziwe uczynki – te według Jezusowej nauki – ukazują wiarę. Papież jednak stawiając to pytanie: „kiedy my będziemy zdolni do przerwania naszej podróży”, odpowiada: „Kiedy zrozumiemy, że ten poraniony człowiek na drodze przedstawia każdego z nas. Wtedy pamięć o wszystkich sytuacjach, w których Jezus zatrzymał się, aby się nami zaopiekować, uczyni nas bardziej zdolnymi do współczucia”.
W tych chwilach zatrzymania się, nie jesteśmy sami. Jest z nami Jezus. To On jest tym „pobitym”, ale On jest także tym, który pochyla się, aby opatrzeć rany i uczy nas, jak mamy to czynić. Nie jesteśmy sami. Nie wystawiajmy Go na próbę, ale dajmy się Mu poprowadzić… .
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA