XIV Niedziela zwykła (rok B)

„Aby nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała (…) żebym się nie unosił pychą” – tak rozpoczyna się przytaczany tej niedzieli kolejny fragment Drugiego Listu św. Pawła Apostoła do Koryntian. Te słowa mogą brzmiąc dla nas nieco tajemniczo. Nie wiadomo o jakim „ościeniu” pisał Apostoł Narodów, ale kiedy odczytamy te słowa w świetle dzisiejszej ewangelicznej perykopy – albo ową perykopę w świetle słów św. Pawła – może zrodzić się refleksja, że owym „ościeniem” bywa nasze otoczenie.

Słuchając fragmentu Ewangelii wg św. Marka stajemy się świadkami powrotu Jezusa do Nazaretu, do „rodzinnego miasta”. Jezus przybył tam ze swoimi uczniami, jaki Mistrz. A tu spotyka się z odrzuceniem, niezrozumieniem, niedowierzaniem. Po ludzku, naszym spojrzeniem patrząc na taką sytuację, powiedzielibyśmy, że to podważanie autorytetu Nauczyciela, ugodzenie w Jego „wizerunek”. Jednak to, co było ważne dla Chrystusa, to nie reakcja uczniów, ale Jezus przejmuje się stanem duszy mieszkańców Nazaretu. Bo Pan najlepiej wie jakim nieszczęściem jest niewiara i taka negacja. „Dziwił się też ich niedowiarstwu” – tak ewangelista to skomentował, a my znamy to spojrzenie Jezusa: zdziwienie, smutek z powodu zatwardziałości serca, ale też spojrzenie miłości, bo nawet tych, którzy odchodzili, On umiłował, jako, że Bóg jest miłością; umiłował, bo pragnął i nadal pragnie ocalenia każdego człowieka.

„Dziwił się też ich niedowiarstwu” – to zdziwienie może wywołać także to, że jak można nie wierzyć, nie uwierzyć w Boga, w Jego miłość, zbawienie, w Jego Słowo? Misterium Wcielenia z jednej strony przybliżyło Boga do człowieka, ale z drugiej – człowieczeństwo Jezusa dla wielu okazało się przeszkodą. Oraz to w jaki sposób realizował misję Mesjasza i to, czego nauczał. Ale Jezus nie poddał się. „Potem obchodził okoliczne wsie i nauczał”. „Okoliczne wsie” – Pan idzie do prostego ludu, idzie tam, gdzie znajdzie serce otwarte na Jego przyjęcie. To zresztą poruszający obraz – Pan, który idzie i szuka. Bóg, który szuka swego stworzenia, Ojciec, który szuka swych dzieci. W przypowieści o miłosiernym ojcu i dwóch synach słyszymy o ojcu, który czeka – tu jednak jest nawet coś więcej, coś dalej, bo to Bóg szuka, nie stoi w miejscu.

Mieszkańcy Nazaretu patrzyli na Jezusa tak bardzo po ludzku: w kategoriach pochodzenia, zawodu – to było źródło ich powątpiewania. Nie potrafili inaczej spojrzeć na Jezusa, wyjść po za swoją opinię, otworzyć się na Niego, na Prawdę. Uparcie trwali przy swoich racjach i sądach. Próbowali włożyć Boga w „ludzkie ramy”. Nawet nie słuchali Jezusa, bo bardziej niż na Jego słowach, skupieni byli na swoich poglądach. Czy nie jest to doświadczenie nam znane? A spójrzmy na nasze uczestnictwo we Mszy św. – przychodzimy, by doświadczyć spotkania z żywym Bogiem, dać się przeniknąć i przemienić Jego Obecnością, ale na czym skupione są nasze myśli? Patrzymy i oceniamy kapłanów, jakość kazania, patrzymy na ludzi, którzy są wokół nas… .

To niedowierzanie rodaków Jezusa może być więc owym ościeniem. Odczytując to w naszym kontekście – często obcy znajdują dla nas więcej słów pochwały, dostrzegają w nas dobro, talenty, potrafią wyrazić wdzięczność, w przeciwieństwo do tych, którzy mieszkają z nami pod jednym dachem, znają nas „od dziecka”, wiedzą o naszej rodzinie i tak dalej. To oczywiście działa także w drugą stronę. Bo czy i my tak nie patrzymy na innych? Doceniamy i gloryfikujemy tych, którzy nie są z nami na co dzień, ale dla tych, którzy są najbliżej, jesteśmy największymi krytykami i trudno nam dostrzec w nich coś więcej niż wady, które przecież rzucają się nam najpierw w oczy. Nasze spojrzenie potrzebuje weryfikacji, oczyszczenia w świetle Bożego Słowa. W innym miejscu Ewangelii słyszeliśmy, że to oczy są oknem duszy. Jeżeli nasze spojrzenie jest tak zaciemnione, to ileż ciemności wpada do naszej duszy. A przecież powinno przenikać nas Boże światło.

Św. Paweł pisze, że prosił „Pana, aby odszedł” od niego (ów „oścień”), ale „Pan mi powiedział: wystarczy ci Mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”. Jezusa nie załamała, nie zatrzymała taka postawa mieszkańców Nazaretu. Mógł – przewidując, wiedząc w swej wszechwiedzy, że taka będzie ich reakcja – ominąć Nazaret, mógł bywać tylko np. w Kafarnaum. Ta scena stanowi też taki kontrast z perykopą ostatniej niedzieli. Wtedy tłum otaczał Jezusa, szedł za Nim w jakimś takim porywie i choć w tym tłumie też niewielu było całkowicie wierzących (tylko jednak kobieta „naprawdę” dotknęła się Pana i otrzymała łaskę uzdrowienia) – ale jednak szli za Jezusem, otaczali Go, czekali na Jego przybycie nad brzegiem jeziora. To kontrastuje ze sceptycznym nastawieniem nazarejczyków. Te dwie sceny, te dwa nastawienia nasuwają jeszcze jedną refleksję. To przestroga, lekcja, dla każdego powołanego, dla każdego głosiciela wiary i Dobrej Nowiny Chrystusa, dla każdego chrześcijanina. Nie zawsze nasze świadectwo będzie przyjmowane z aplauzem, z gloryfikacją i pochwałą. Czasem przyjdzie nam spotkać się z oporem, odrzuceniem, niezrozumieniem. Takie „spotkania” Bóg wpisał w naszą drogę – były one przecież również doświadczeniem Jezusa. A jak On sam powiedział: sługa nie jest większy od swego Pana, jak Jego prześladowano, tak i nas będą prześladować – ale kto odrzuca nas, przez Niego posłanych, Jego odrzuca i odrzuca Ojca, który Go posłał.

Jednak żaden ludzki opór czy niedowierzenia nie może nas zatrzymać, nie może sprawić, że przestaniemy świadczyć o Panu. Pięknie i bardzo konkretnie ujmuje to pierwsze czytanie dzisiejszej liturgii Słowa Bożego zaczerpnięte z Księgi proroka Ezechiela. Bóg wyraźnie mówi prorokowi: „posyłam cię do ludu buntowników, którzy Mi się sprzeciwiali. (…) To ludzie o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach.” – tak Pan definiuje tych, do których posyła Ezechiela. Po ludzku można byłoby się zapytać: skoro oni są tacy, to po co do nich iść i głosić? Wygodnie jest iść i głosić do tych, którzy nas rozumieją i nam przyklaskują, okazują względy i uznanie. Ale zdaje się, że Bóg ukazuje nam inny kierunek. Owszem, i tych pierwszych nie należy wykluczać, im trzeba głosić także po to by nie zapomnieli. Wiara, utwierdzanie się w niej, ma coś w sobie z przypominania. Ale nie można wykluczyć także i tych o „sercu zatwardziałym”. Ciekawe wydaje się określenie: „o bezczelnych twarzach”.

Kiedy wiemy jakie jest nasze zadanie, nic nie powinno nas zatrzymać. Prorok zostaje posłany, aby lud, do którego idzie, wiedział, że jest pośród nich Pan – Pan jest pośród nas, nawet pośród swojego „zbuntowanego ludu”, nawet pośród ludu, który Jemu się sprzeniewierzył. Prorok „potrzebny” jest, aby ukazywać Boga- dla tego zostaje posłany, aby inni wiedzieli, że jest Bóg, aby Go ujrzeli. Bo „wiedzieć, że prorok jest wśród nich” to właśnie znaczy: dostrzec Boga, słyszeć Jego słowa. Czy my, jako ci, którzy są powołani, by dawać świadectwo, mamy świadomość, że nie mamy ukazywać siebie ale Tego, który nas posłał? Posłany nie może „zaćmić”, „przyćmić” Pana. To Jego Słowo mamy głosić, tego Słowa nauczać.

Zarówno słowa z Księgi proroka Ezechiela, jak i ewangeliczna scena oraz zmagania św. Pawła, pokazują nam, że nie jest i nie będzie łatwo być świadkiem Jezusa i na drodze powołania napotkamy trudy i z wieloma okolicznościami przyjdzie nam się zmagać, ale to nie niweczy Bożego wezwania i powinno nas samych zatrzymywać. W tym trudzie, choć nic przyjemnego, ale jednak jest on przewidziany i „wpisany” w ogólny plan. Te sceny możemy nazwać swoistego rodzaju „wylaniem kubła zimnej wody”, aby nieco ostudzić nasze myślenie, uczynić je bardziej realnym i kolejny raz nauczyć, że nie na ludzkiej opinii mamy budować, ani – już tym bardziej – w niej szukać poczucia własnej wartości. To nie ludzkie słowa nas tworzą. Nasza wartość jest w Bożej Miłości. Oczywiście, tak po ludzku, potrzebujemy dobrych i miłych słów. Przecież słowa mają moc dania życia i zabrania go – w takim przenośnym rozumieniu. Pewnie każdy z nas ma takie doświadczenia w swoim życiu. Słowo ma potężną moc. Jezus wychodząc z Nazaretu nie zatrzymał się na słowach mieszkańców tego miasta, bo wiedział jaka jest Jego misja. A ile razy nam się zdarza zatrzymywać na ludzkim słowie i ulegać jego paraliżującej mocy? Tak, potrzebujemy dobrych słów – chcemy je słyszeć, a czy sami nimi innych obdarzamy? Może dzisiejsza niedziela stawia przed nami pytanie o nasze motywacje, gdy głosimy Dobrą Nowinę, gdy  dzielimy się naszą wiarą. Nawet na takim „rodzinnym poletku” – gdy martwimy się, że  nasi bliscy nie chodzą do kościoła, to co motywuje naszą troskę? Szczera obawa przed ich zbawieniem czy przyglądamy się reakcji innych ludzi? Może to nie wypływa bezpośrednio z przekazu dzisiejszej liturgii Słowa, ale myślę, że i takie refleksje można poczynić w tym kontekście.

„Zmiłuj się nad nami, zmiłuj się, Panie, bo mamy już dosyć pogardy. Ponad miarę nasza dusza jest nasycona szyderstwem zarozumialców i pysznych pogardą” – słyszymy w Psalmie 123, który jest śpiewany tej niedzieli. Pewnie i taka skarga niejednemu z nas jest bliska. Mamy już dość przewrotności języka. Mamy dosyć ludzkiej pogardy, pragniemy, tak po ludzku, uznania i akceptacji. Jednak Psalmista pomaga nam odnaleźć w takich okolicznościach właściwy kierunek: „do Ciebie, Boże, wznoszę moje oczy”. A przecież nie tylko w okolicznościach trwogi, udręczenia, mamy mieć oczy zwrócone ku Bogu. W każdych okolicznościach nasz wzrok ma właśnie ku Niemu się kierować. To dla nas powinno być takie naturalne. Psalmista porównuje to spojrzenie do spojrzenia „służebnicy na ręce jej pani” – sługa wpatrzony w pana, patrzący na ręce pana. To zapatrzenie pełne posłuszeństwa i gotowości.

Wracając do zdziwienia mieszkańców Nazaretu, przychodzi jeszcze jedno pytanie. Czy i we mnie nie ma takiego niedowierzania względem Pana? Czy przypadkiem to nie stanowi swoistego rodzaju muru między mną a Bogiem? Nie bez przyczyny potrzeba nam wciąż wołać: Panie, przymnóż nam wiary, Panie umocnij moją wiarę. Świat, otoczenie, różne sytuacje i doświadczenia, też niejako nakładają na nasze spojrzenie – także na to nasze postrzeganie Boga, na duchowy wzrok – takie „soczewki”, które mają zdolność przekształcania, zniekształcania obrazu. Jak więc ja – i przez co, przez pryzmat czego – patrzę na Pana? Kogo widzę w Jezusie? Więc także – kim On dla mnie jest?

Opuszczenie Nazaretu w takich okolicznościach można uznać za doświadczenie zderzenia się  właśnie z takim zniekształconym spojrzeniem, ale to również chwila, która pewnie niejednego z nas by załamała. „Oścień” dał o sobie znać – można by powiedzieć nawiązując do słów św. Pawła z dzisiejszego drugiego czytania. Ale niesamowity jest ciąg dalszy jego wypowiedzi. Apostoł Narodów uwierzył bardziej w łaskę Pana, w to, że Bóg wie ile i kiedy ma jej jemu udzielić, niż sobie, swoim „siłom”, ale także uwierzył bardziej Bożej łasce niż atakom owego „ościenia”. Pisze: „lecz Pan mi powiedział: Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”. Czy taka jest również moja postawa? Zaraz potem św. Paweł wyzna, że to właśnie dlatego będzie się chlubił ze słabości – bo wie, rozumie, bo doświadczył, że to wtedy daje przestrzeń działaniu Bożej mocy. Jeżeli zbyt pewnie polegamy tylko na sobie i sobie wszystko przypisujemy, wówczas nie ma miejsca na doświadczenie Boga. Mamy znać naszą wartość, znać swoje talenty, ufać sobie – można by  to tak określić – ale zarazem mieć ciągle tę świadomość skąd to wszystko mamy, Kto nam dał te talenty, rozeznawać myśli i natchnienia, czy są zgodne z Bożą wolą, z Bożą nauką. Bóg i ja – takie zespolenie.

„Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach” – pisze św. Paweł. Nie chodzi oczywiście o szukanie niejako na siłę „obelg, niedostatków, prześladować, ucisków” (uwaga: „z powodu Chrystusa”), ale o przyjmowanie tych, które przychodzą. Zresztą w innym swoim piśmie św. Paweł pisze: umiem cierpieć będę, umiem i żyć w dostatku –  każdych warunków umie się dostosować i je przyjąć, bo przeżywa je z Panem, przyjmuje, to co przychodzi i jednocześnie pozostaje wolny, czyli nieprzywiązany. A jak jest z nami? Bo patrząc na historię mojego postępowania, myślenia, mam wrażenie, że od słabości to się raczej ucieka. Trudno uznać swoją słabość, przyznać się do niej. A przecież odrzucanie jej i negacja, udawanie, że nie ma jej, nie przynosi niczego dobrego, bo to tak jakbyśmy odrzucali jakąś cząstkę nas samych, uciekali przed sobą samym. I wtedy można się łatwo zagalopować w krainę kłamstwa – gdzie później i tak wysiłek związany z utrzymaniem tej iluzji przemieni się w cierpienie, którego w końcu już nie będzie można znieść. A tymczasem, słabość czeka na przyjęcie. Nie ma w niej nic złego. Jesteśmy ludźmi, więc jesteśmy słabi, mamy swoje słabości i im ulegamy (choć w tym kontekście nie rozważamy tego pod kątem pokus i grzechów, ale słabości wynikających np. z załamania się porażką, słabości jako niepowodzenia i tym podobne). Stanowią one część naszej historii, naszego człowieczeństwa właśnie. Nie trzeba uciekać. Tym bardziej, że uznanie słabości może nas przybliżyć do Boga – tak jak to widział św. Paweł. Uznana słabość („będę się chlubił z moich słabości”), dostrzeżona i uznana prawda, że nie jestem i nigdy nie będę wszechmocny i sam nie dam rady, oczyszcza teren i staje się przestrzenią objawienia „mocy Chrystusa”. A więc nie chodzi o przyznanie się dla samego przyznania, ale o ukierunkowanie tego wszystkiego na Boga i powiedzenie: Panie, pomóż, Panie, ja Ci to oddaję, ja sam nie, ale razem – Ty i ja – już tak. „

Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny”. Przyznam się, że ten fragment Drugiego Listu św. Pawła do Koryntian zawsze był dla mnie ważny i stanowił cenny punkt odniesienia, nawet pokrzepienia. „Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” – według światowej logiki, powiedzielibyśmy, że to paradoks. Ale to Boża logika. To niedomaganie wyprowadza nas z egoistycznego, narcystycznego skupienia na sobie, by przyprowadzić nas do Boga, w którym to odnajdujemy swoją prawdziwą wartość i siłę. „Jestem mocny”, bo może przeze mnie działać Pan i to jest prawdziwa moc. Mamy poznawać siebie, rozwijać swoje człowieczeństwo, podejmować różne wysiłki i zmagania, ale potrzebujemy w tym Bożej Obecności.

„A Jezus mówił im: Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony”. Najtrudniej jest dawać świadectwo wobec „swoich”. Ale Jezus przecież nie odcina się od nich. Pozostaje jakiś czas w okolicy, a pomimo ich niedowiarstwa „na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich” – to też wskazanie, by nie zaogólniać, ale też jakaś mała iskierka nadziei, że nawet jeżeli wydaje nam się, że wokół sama niewiara i pogarda, to trzeba szukać choćby tej jednej duszy, która wierzy. Więc nadal jesteśmy posłani do najbliższych.

Ale ten Jezusowy komentarz jest też dla nas ostrzeżeniem. Codzienność również może być taką „soczewką”, która zasłoni nam, przyciemni obraz i możemy nie rozpoznać Boga. Bo jest w nas taka pokusa, by negować codzienność jako świętą przestrzeń, przestrzeń Bożego objawienia. A przecież – wróćmy pamięcią do misterium Wcielenia i do Betlejem. To w Nazarecie była Maryja, gdy przybył do Niej Archanioł Gabriel. Codzienność nie jest banalna, codzienność jest święta, również jest uświęcona Bożą Obecnością. Lekceważymy powszechność, mówimy, że to „banał”, że „to nic takiego”, nie przywiązujemy wagi do „szarości”. A przecież codzienność jest nam dana i zadana jako przestrzeń uświęcenia, to codzienność jest naszą drogą do świętości. Jeżeli nie dostrzeżemy tego, ulegniemy pokusie, że możemy przeżywać codzienność sami, bo to „takie  nic”, a „Boga należy wzywać tylko w ważnych chwilach, On przychodzi w podniosłych momentach” – nie, nie, nie. Przeżywać samemu to znaczy prędzej czy później zacząć polegać na wszystkim, tylko nie na Bogu – to znaczy właśnie zacząć szukać oparcia w ludziach, w zabobonach, w światowości itp.

Jezus „potem obchodził okoliczne wsie i nauczał.” Oprócz tego przytoczonego przysłowia, które mogło być wypowiedzią do uczniów, którzy przybyli z Jezusem, Chrystus mieszkańcom Nazaretu niczego nie powiedział, w żaden sposób nie wybuch na nich, nie okazał gniewu, zagniewania. Towarzyszy mu zdziwienie, ale nie gniew i zagniewanie. I znów możemy zapytać się o nasze reakcje, gdy ktoś nas odrzuca, nie zgadza się z nami, ocenia nas i tak dalej. Gniew nas zamyka, a tymczasem – droga przecież trwa. Takie zakończenie tej perykopy to nadzieja dla nas. Pan pozostawia nam przestrzeń na nawrócenie. Ale to też pytanie: jaka będzie moja postawa? Czy Jezus przechadzający się po drogach mojej codzienności znajdzie, spotka się z moją wiarą i z przyjęciem Jego przez moje ufne i otwarte serce? Czy pozwolę, by Bóg mnie zaskoczył?

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA