XIII Niedziela zwykła (rok B)

Ewangelia tej niedzieli wydaje się być wielowątkowa. Tak wiele się w niej dzieje. Wraz z Jezusem i Jego uczniami jesteśmy otoczeni tłumem ludzi, którzy napierają na Mistrza z różnych stron, a On próbuje iść dalej. Słowo wciąga nas w dynamikę także różnych ludzkich zmagań i cierpienia. Ale jeżeli spojrzymy na tę perykopę także w świetle pozostałych czytań, łatwo zrozumiemy, że jednym z głównych przesłań tej niedzieli jest wieść o życiu, a te wszystkie ewangeliczne wersy można by spuentować innym wyznaniem Jezusa: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem (J 11, 25). A dla nas, jako dla stworzonych na Boży obraz i podobieństwo, także życie jest tym podstawowym powołaniem. Boże życie w nas – to jest nasze powołanie. Żyć według Bożego pragnienia. Żyć Bożym życiem. Bóg powołuje nas do życia, jak  słyszymy to w pierwszym czytaniu: „Do nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka – uczynił go obrazem swej własnej wieczności.” Co robimy z tym powołaniem? Gdzie szukamy ratunku? Czy jest to życie wiary? Wiary pomimo – wiary wbrew wszystkiemu?

Po burzy na jeziorze łódź z Jezusem i Apostołami przybija do brzegu. A tam już czekają tłumy, które pragną spotkania z Chrystusem. Św. Marek pisze, że „wielki tłum szedł z Nim i zewsząd napierał”. A jednak w tym ogólnym zamieszaniu Jezus nie przestaje widzieć konkretnego człowieka. Nawet gdy uczniowie ze zdziwieniem odpowiadają: „Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto się Mnie dotknął?”, Jezus nadal wypatruje konkretnej osoby. Nie widzi „tłumu”, lecz widzi „człowieka”. Najpierw będzie to spotkanie z przełożonym synagogi, Jairem, a potem z kobietą, która od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Zatrzymajmy się przez chwilę nad tym spojrzeniem Jezusa.

Tłum w owej kobiecie mógł widzieć przyczynę zgorszenia – przecież każdy kto się jej dotknął, kogo ona dotknęła, ze względu na ów upływ krwi, stawał się „nieczysty” rytualnie. Tłum w Jairze mógł widzieć jakiegoś zdesperowanego ojca, natręta, który „zawraca” głowę Mistrzowi. Ale nie takie jest spojrzenie Jezusa. Jego spojrzenie jest nawet inne od mojego. Bo my często nawet na siebie samych patrzymy przez takie „czarne” okulary autokrytyki, oskarżeń, neurotycznego poczucia winy, deprecjonowania, autodestrukcji i ataku – a przecież nie jest to prawdziwe spojrzenie. Już nie wspominając o oceniającym spojrzeniu, jakim „obdarowujemy” innych. A gdzie jest spojrzenie miłości, wyrozumiałości – spojrzenie prawdy? Często tak źle myślimy o sobie, o innych, że już nawet nie wiemy, gdzie jest prawda; jaka ona jest. Jest jeszcze coś. To właśnie umiejętność zobaczenia człowieka, a nie tłumu. Czy my dziś jeszcze potrafimy patrzeć na drugą osobę bezinteresownie (także w sensie – bez oceniania, bez przypinania łatek i pobieżnej oceny) – czy w ogóle potrafimy spojrzeć bliźniemu w oczy? Może nie mam wiele ku temu okazji, ale kiedy już zdarzy się, że muszę wyjść do miasta, od jakiegoś czasu porusza mnie, zastanawia obraz tego, jak się mijamy – nikt na nikogo nieraz nie patrzy, albo patrzy z dystansu; ot, tak się mijamy, wszyscy zabiegani, ciągle w ruchu, czasem nawet trudno dostrzec jakiś uśmiech, jakiś promyk na twarzy. A przecież to takiego „indywidualnego” spojrzenia uczy nas Pan Jezus. I tej  „odrobiny” czasu dla każdego. Nie można wciąż tak się mijać – potrzeba spotkania. Bo można mieć łaskę wiary, gorliwość, pobożność, można przemawiać i ewangelizować, ale cóż to będzie jeśli zabraknie serca otwartego na potrzeby bliźniego? Jak czytamy w listach św. Pawła, to miłość jest wypełnieniem Prawa, to na miłości wszystko się opiera i tylko tę miłość powinniśmy być innym dłużni. By ją siać potrzeba niewiele – jak słyszymy w dzisiejszym drugim czytaniu z Drugiego Listu św. Pawła Apostoła do Koryntian. Święty pisze o „dostatku”, ale tu nie chodzi o wielką majętność, bo przecież „Chrystus dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić”. Chrystus „stał się ubogim” stając się człowiekiem, przyjmując w misterium Wcielenia nasze człowieczeństwo, aby uczynić je bogatym swoją Boskością. Naszym bogactwem jest właśnie to Boże życie w nas. Naszym bogactwem jest autentyczne człowieczeństwo  – autentyczne, czyli według Bożego zamysłu, gdzie jesteśmy braćmi dla siebie, kiedy rozwijamy w sobie godność dziecięctwa Bożego, kiedy idziemy Jezusową drogą, na której tak ważne miejsce zajmuje miłosierdzie. „Nikt z nas nie żyje dla siebie” – to, co mamy, dane jest nam również po to, byśmy mogli czynić miłosierdzie.

Wracając do tłumu, zobaczmy, jak nieraz Opatrzność splata nasze drogi. Czy jestem na to otwarty? A może tłum mnie pochłania? W tłumie łatwo się ukryć, obrać strategię podporządkowania, ukrywania siebie, postępowania „jak wszyscy”, w uległości, więc i w przekreśleniu siebie. Nie można stracić siebie. Mocno czuła  to owa kobieta, skoro postanowiła przełamać wszystko.

Ta perykopa rozpoczyna się od prośby zrozpaczonego ojca, który szuka ratunku dla swojej córki. Tymczasem tym mianem „córki” Pan Jezus określa ową kobietę, która szuka pomocy u Niego. „Córko, twoja wiara cię ocaliła” – tak zwraca się do niej. I zdaje się, że wiele w tym określeniu jest ciepła i także swoistego rodzaju przywrócenia zakłóconego porządku. Bo to kiedy jesteśmy w oderwaniu od Ojca, od Stwórcy, życie „upływa” z nas, odchodzimy bowiem od Źródła Życia. Jezus mówi, że ocaliła ją jej wiara – ocaliła ją jej ufność i odwaga także, ale tym zdaniem, Pan koncentruje naszą (i jej) uwagę na jej działalności. Tak, bez tego kroku, bez tego jej gestu, Jego Łaska nie mogła by dotrzeć do jej serca i przynieść uzdrowienia. Czy jest we mnie taka odwaga, by dać się pokierować wierze, by podążać za „głosem” wiary czy upieram się przy ludzkiej, ziemskiej kalkulacji? W wierze jest jakieś takie „ziarenko” szaleństwa. To także ziarenko zawierzenia, zaufania. Ale wiara oczywiście nie zakłada naszej bezczynności – co też zresztą pokazuje nam ta perykopa. Wiara nie polega na tym, że teraz usiądziemy, ręce schowamy do kieszeni i będziemy czekać, jak Bóg za nas wszystko uczyni. Nie. To też jakoś rozważaliśmy poprzedniej niedzieli  – Jezus był z uczniami w łodzi i spał, także dlatego, że zaufał im, wiedział jakie dał im zdolności i talenty i zaufał, jeśli tak można to określić. Uczniowie przestraszyli się i Go obudzili – czyli w jakimś sensie nie podjęli próby współpracy z Łaską. Ale żeby być dobrze zrozumianym – nie chodzi też o takie „kozactwo”, że ja wszystko sam. Nie. My sami nic, ale we współpracy z Panem, tak. Tylko właśnie – współpraca zakłada zaangażowanie dwóch stron. Ta kobieta miała pewne mienie, pewne bogactwo, ale wykorzystała je w sposób nieroztropny, choć powiedzielibyśmy po ludzku zrozumiały. Wydała całe mienie na leczenie. Tak, Bóg daje nam lekarzy, byśmy w chorobie do nich przychodzili, ale pytanie dlaczego kolejność jest taka, że najpierw idziemy do ludzi a dopiero potem do Pana? Tak, ludzie różni też są nam podarowani przez Pana, ale nie możemy skupić się wyłącznie na nich, na nich tylko polegać. Jeżeli w naszym życiu nie będzie Pana, nie będzie przestrzeni wiary i zaufania Bogu, roztrwonimy nasze mienie (a naszym bogactwem jest człowieczeństwo) w niewłaściwy sposób. Tego też uczy nas historia tej kobiety.

I jeszcze dwie myśli wokół jej postaci. Ona – choć ewangeliczny zapis jest w pewien sposób enigmatyczny – wiedziała o swojej chorobie, wiedziała, że coś jej dolega, wiedziała, że jest chora i że ma problem; że jej człowieczeństwo, jej życie, gdzieś „ucieka”. Czy jestem świadomy swoich słabości, niedomagań? Czy umiem nazwać swoje cierpienie, swój ból i rozpoznać jego korzenie, przyczyny, cały ten mechanizm, który sprawia, że życie „ucieka”? Takie uświadomienie sobie, także tego, że może do tej pory moje człowieczeństwo „upływało” nie tak jak powinno i zamiast dodawać sił, odejmowało je – to stanięcie w prawdzie, które jest już pierwszym krokiem do uzdrowienia. Przyznanie się do problemu i chęć uzdrowienia. Ale chęć autentyczne, która nie będzie tylko słowną deklaracją, ale za nią pójdą też konkretne czyny. Kobieta jest świadoma swojego cierpienia i szuka ratunku. Pytanie tylko, gdzie my tego ratunku szukamy? I druga myśl – kobieta podchodząc do Jezusa nie tylko przełamuje zasady i tłum, ale pokonuje także siebie samą. A to bywa czasem najtrudniejsze. Tak samo jak wielką wiarą i niezachwianym zaufaniem wykazał się Jair, który uwierzył bardziej Jezusowi niż ludzkim doniesieniom.

Zauważmy też zbieżność lat. Kobieta od dwunastu lat cierpi na swoją dolegliwość, zaś dziewczynka umiera w wieku właśnie dwunastu lat. Jedna ma już za sobą życie (w pewnym sensie), druga – stoi dopiero na jego progu, jeszcze „chwila” i byłaby już gotowa do zamążpójścia, według ówczesnych obyczajów. Czymś mało chwalebnym było umrzeć nie zostawszy żoną, matką. Każda z tych postaci jest na różnym etapie życia. To dla nas lekcja byśmy zawsze czuwali, ale to też pokazuje nam, że Bóg w każdym momencie zaprasza nas do wyłącznej relacji z sobą. Dostąpiwszy tego cudu uzdrowienia, obie – jak i ich bliscy – odkrywają z całą mocą, że to Bóg jest Panem życia i do tego życia wciąż nas powołuje. Liczba „dwanaście” kojarzy się również z liczbą pokoleń narodu wybranego. Dwanaście pokoleń Izraela. Nasze osobiste bolączki, trudy, wpisane są w historię „całości”. Kościół także jest „zespołem naczyń połączonych”. Świętość jednego podnosi wszystko, słabość jednego – obniża.

Zawsze w scenach, w opisach uzdrowień, jakie czynił Jezus, porusza mnie Jego czułość i delikatność. Tak to sobie wyobrażam. Ileż miłości, ileż delikatności musiało być tym geście Jego dotyku. Do ojca powiedział: „nie bój się, wierz tylko” – „wierz tylko”, a przecież nieraz wydaje się to być heroizmem. Gdy inni już zawodzą pieśni żałobne, Jair otrzymuje polecenie wiary. Jego córka już nie może wierzyć – po ludzku, umarła – ale on może wierzyć. Ileż znaczy nasza wiara za kogoś kto już ją utracił albo nie jest do niej zdolny! Tu przypomina się scena gdy czterech przyniosło sparaliżowanego – przyniosło, czy raczej przez otwór w dachu złożyło przed Panem. Ich wiara ocaliła tamtego człowieka. „Wierz tylko” – dookoła nas jest przecież tak wiele cierpienia, śmierci i grozy. Ewangelia poprzedniej niedzieli pouczyła nas, że nasze spojrzenie powinno być utkwione w Panu, a nie w tych trudach, „burzach” – i ten temat także dziś jest w swoisty sposób kontynuowany. To tak jakby Chrystus chciał nam powiedzieć: nigdy nie rezygnujcie, a ponad ludzką opinię wsłuchujcie się w to, co Boże, w Słowo Boga.

I tak wchodzimy do domu Jaira. Tu już Pan „odsuwa” tłum, odprawia go. Zostają nieliczni. Pan sam  wybiera kogo dopuszcza do tej tajemnicy. I wracając do gestu – Jezus budzi dziewczynkę. Często nasze duchowe uśpienie jest taką wewnętrzną śmiercią. Nie wiemy dokąd zmierzamy, zamykamy oczy na to, co wypływa z wiary, zasypiamy, popadamy w duchowe lenistwo, obojętność; stoimy na progu życia, na progu pełni życia, ale nie przekraczamy go, wolimy pozostać w starym miejscu – wbrew wewnętrznemu powołaniu. A Jezus mówi: dziewczynko, wstań. Moje umiłowane dziecko – wstań i żyj. Co czuję w sercu słysząc te słowa i mogąc je usłyszeć jako skierowane również do mnie? Wstań i żyj – dla Mnie, dla innych, dla tych, do których cię poślę. Ojcowie Kościoła, św. Ireneusz pisał, że chwałą Boga jest człowiek żyjący. Jak rozumiem to stwierdzenie: „człowiek żyjący” czytając to przez pryzmat dzisiejszej perykopy? Wstań i żyj. I tu jest właśnie też to doświadczenie czułości Boga. Wypowiada te słowa Jezus z mocą, ale cała Jego postawa zdaje się być utkana z delikatności. Nie czyni nic na siłę. Podaje rękę, dotyka, mówi: obudź się. Ta bliskość dotyku. Bez tej bliskości nie dokona się nasze „wskrzeszenie” do życia. A potem to polecenie, by dano jej jeść. Takie normalne, takie proste. Możemy je również odczytać duchowo – dla nas takim duchowym pokarmem jest Eucharystia i Słowo Boże. Ale to także powierzenie człowieka drugiemu człowiekowi, aby się nawzajem o siebie troszczyli. I w tym miejscu możemy się zatrzymać i zastanowić, co by się stało z tą dziewczynką, gdyby nie miała takiego ojca jak Jair. Dla nas takim „Jairem” są ci, którzy za nas się modlą, nami się opiekują, a o których może nawet nie mamy pojęcia, są gdzieś w cieniu. Może dziś warto o nich pomyśleć i zastanowić się, kto dla mnie jest takim „Jairem”? Ale ta scena skłania nas do jeszcze jednego ważnego pytania: z jakiego snu ja muszę się przebudzić?

Postawa ojca dziewczynki i komentarz Pana do niej uczy nas również tego, że nie ma takiej sytuacji, w której nasza modlitwa powinna ustać. Słynne zdanie św. Pawła – nawiązujące również do Jezusowego wezwania – „nieustannie się módlcie” zdaje się być komentarzem i do tej sceny. „Nieustannie” czyli nawet wówczas, gdy wszyscy dookoła będą mówić, że to już nie ma sensu, że nie ma „po co trudzić” Pana, „zawracać Mu głowę”, tak kolokwialnie mówiąc. Ale Jezus przeciwstawia się tym słowom, takiej postawie wezwaniem: „nie bój się, wierz tylko” niezależnie od okoliczności. Dziewczynka umarła. Na zasadzie podobieństwa możemy przywołać tu także scenę wskrzeszenia młodzieńca z Naim czy Łazarza – po ludzku już wszystko było skończone, ale nie dla Boga. Po Chrystusie podobnego czynu dokona także św. Piotr, o czym czytamy w Dziejach Apostolskich, kiedy w analogiczny sposób (wejście do izby, usunięcie tłumu, modlitwa i zwrot: „wstań”) przywrócił do życia kobietę o imieniu Tabita. To pokazuje nam, że teraz Chrystus poprzez Kościół św. nadal wskrzesza do życia. Także i my powołani jesteśmy do tego, by innych wskrzeszać do życia. Zresztą, znamy to prawo rozeznawania duchowego, że kiedy coś nas „obniża”, „poniża”, wewnętrznie „uśmierca”, to nie jest to z Bożego Ducha. I odwrotnie – to, co przynosi pokój, motywuje, „podnosi” – jest od Pana (tak trochę skrótowo mówiąc). Jest tylko jedna śmierć, która powinna nam w przenośny sposób towarzyszyć: to umieranie dla grzechu, aby żyć dla Pana, żyć Jego życiem.

Psalm, którym się tej niedzieli modlimy to wielkie wezwanie do uwielbienia Pana i dziękczynienia. Psalmista wyznaje, że jego życie było zagrożone (może w dosłownym sensie, co i my tak o sobie możemy odczytywać, bo może ktoś akurat cierpi, choruje – albo w sensie symbolicznym: przez grzech, który trzymał w niewoli śmierci), ale Pan przyszedł mu z pomocą. Wieczorem był płacz (w mroku nocy, w ciemności trudności), ale rankiem przyszedł śpiew, nadszedł czas radości. Z czym kojarzy nam się „ranek”? Z jutrzenką Zmartwychwstania. I czasem pewnie będzie tak, że zewnętrznie można nie odczuć owego uzdrowienia, wybawienia, ale przemienione zostanie nasze wnętrze. „Jego łaska przez całe życie” – śpiewamy. I o tym powinniśmy pamiętać: że Pan nas nigdy nie zostawi. Aby o tym pamiętać, psalmista podpowiada nam, żebyśmy „pamiętali o Jego świętości” – wtedy nie zwątpimy w Jego Łaskę, kiedy przed oczyma, kiedy w sercu będziemy mieli prawdziwi obraz Boga, obraz Boga, który w Jezusie nie boi się naszego cierpienia, naszej „nieczystości”, lecz wyciąga ku nam dłoń i mówi: wstań; mówi: nie bój się, wierz tylko; który pozwala się dotknąć. „Sławię Cię, Panie, bo mnie wybawiłeś. Śpiewajcie psalm, wszyscy miłujący Pana”.

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA