VII Niedziela zwykła

Siódma niedziela zwykła to kontynuacja lektury Kazania na Górze. Jesteśmy niejako w jego centrum, można rzec nawet, że w sercu przesłania ewangelicznego, a ja dodałabym, że w jednym z jego najtrudniejszych momentów, przesłań. W przedstawionej perykopie, Jezus mówi byśmy nie szli drogą zasady „oko za oko”, nie tylko miłowali tych, którzy są dla nas dobrze, ale także nieprzyjaciół – modlili się za nich i dobrze im czynili, czyli na zło reagowali siłą dobra. A często tą siłą dobra jest łagodność, opanowanie, wierność, cierpliwość. Jezus przywołuje postać Ojca niebieskiego, który sprawia, że słońce wschodzi na jednym niebie oświecając wszystkich ludzi bez wyjątku.

Przyzwyczailiśmy się do wersji tłumaczenia: „wschodzi ono zarówno nad dobrymi jak i złymi”. Jeżeli jednak sięgniemy do wydania Biblii Pierwszego Kościoła, znajdziemy ten wers brzmiący nieco inaczej. Zamiast słowa „złych”, przeczytamy, że słońce oświeca „zepsutych”. Powie ktoś: przecież o to samo chodzi. Racja, przesłanie jest jedno, ale kiedy przeczytałam to tłumaczenie, to właśnie to jedno inne słowo dało mi wiele do myślenia. Lubimy segregować ludzi, łatwo nam przychodzi przypinanie łatek, najczęściej są to systemy bardzo uproszczone, niemal czarno-białe. A jak widzimy, w oczach Bożych jest inaczej. Przecież każdy z nas jest dzieckiem Bożym umiłowanym nim jeszcze otrzymało czas ziemskiego życia. Każdy z nas otrzymując tchnienie od Boga jest dobry i do dobra przeznaczony. Nikt nie rodzi się złym, ale poprzez wybory, swoją wolną wolę i decyzje może „zepsuć” to dobro powierzone mu w depozycie. Ale Ojciec będzie w nim zawsze widział swoje dziecko ponieważ nie przestaje miłować, dlatego „zepsucie” nie oznacza końca, przegranej, definitywnego przekreślenia. To tylko my i nasze spojrzenie przekreśla. I to jest wyzwanie, gdy na serio chcemy przyjąć słowa Pana wygłoszone w Kazaniu na Górze. Piszę te słowa i zastanawiam się na swoim spojrzeniem, bo zacząć trzeba właśnie od uzdrowienia swego spojrzenia. I tu nie chodzi o tkliwą miłość, ale o odwagę codziennego przezwyciężania swojego egoizmu, uprzedzeń, obiekcji itp. To codzienne zaparcie się siebie, by siać to, co pozytywne, by wychodzić ku drugiej osobie i umieć ją przyjąć taką jaka jest dziś, bez idealizowania i odkładania chwili owego przyjęcia aż ów idealne obraz zmaterializuje się. Być doskonałym jak Ojciec oznacza nieustanną wierność, troskę o innych i w końcu – nie dać się zamknąć w świecie swojego spojrzenia. Czasem takim spojrzeniem można nawet kogoś ocalić. Pomyślmy, my sami grzeszni i pobrudzeni, czyż nie chcielibyśmy by inni dostrzegli w nas coś więcej, choćby okruszynę dobra? „Co chcesz by tobie czyniono, czyń innym”. Dawać szansę drugiemu. Wiemy jak to bardzo ryzykowne i może być przyczyną wewnętrznego załamania, gdy owa szansa zostanie zaprzepaszczona, niedoceniona, lub gdy wydarzy się coś co znów będzie chciało zaczernić nam obraz, spojrzenie. W 1957 i 1958 roku w „Tygodniku Powszechnym” ukazał się cykl felietonów ks. Karola Wojtyły o wspólnym tytule „Elementarz etyczny”. Tam możemy znaleźć taką myśl: „Człowiek zaś ma prawo do miłości. Podobnie jak nie wolno mu odmawiać tego prawa  w stosunku do osoby, która jest człowiekiem, tak też nie wolno mu odmawiać tego prawa w stosunku do Osoby, która jest Bogiem”. Każdy ma prawo do miłości. Miłość – więc także doświadczenie dobroci drugiej osoby, bliskość kogoś komu można zaufać, o kim się wie, że na nas oczekuje, myśli o nas itd. – jest dla człowieka jak woda na pustyni. Miłość to życzenie komuś dobra, pragnienie czyjegoś nawrócenia. Czy historia nie zna takich przypadków, gdy kaci widząc niezłomną postawę przebaczenia i miłosierdzia ofiar zmieniali swoje postanowienia? A jeśli nawet nie dokonywało się to od razu, jakże mocno ten obraz wpisywał się w ich serca i dręczył ku nawróceniu właśnie. Okazać miłosierdzie i przebaczenie to nie zabić człowieka w sobie. To także nie zabić w sobie wiary w drugiego człowieka. Różne są drogi miłości. Nieustannie mamy poznawać i rozwijać w sobie niepojętą godność człowieczeństwa – to jest dziecięctwa Bożego. Poznawać siebie by dążyć do wewnętrznego uporządkowania i jednocześnie by dążyć do wolności od siebie samego. Wielkość nie jest w wielkości rozumianej wedle tego świata. To właśnie miłość jest wielkością człowieka – owa zdolność miłowania ponad swoje odruchy, niezależnie od okoliczności, czyni człowieka człowiekiem, jest miarą jego doskonałości. Kiedy Jezus mówi o byciu doskonałym jak doskonały jest nasz Ojciec niebieski, czy nie ma tego właśnie na myśli? W ukrzyżowanym Synu Ojciec przebaczył grzesznikom, w rozpiętych na Drzewie ramionach Syna Ojciec wyszedł na spotkanie marnotrawnych synów i córek by na nowo ich przygarnąć. W dramacie Karola Wojtyły „Brat naszego Boga” pada jedno wyjątkowe zdanie: „daj się kształtować miłości”.  Prawdziwa miłość nie niesie śmierci ani wyzysku, przeciwnie – rozdaje siebie, a paradoksalnie to „rozdawnictwo” przymnaża miłość. Im więcej siebie rozdam – nie stracę, a zyskam więcej. Oczywiście, miłość pragnie i czeka na zaspokojenie. Ale także nie ustaje i nie szuka poklasku. Jest.

Ale miłość to także prawda. Jezus w Kazaniu nakazując by nie odpowiadać złem na zło, ale „dać jeszcze płaszcz”, nie mówi by nie wołać o sprawiedliwość, by nie domagać się prawdy. Zło – i dobro także – trzeba nazywać po imieniu. Jezus, Ewangelia, pokazuje jednak by nie walczyć o sprawiedliwość, by nie walczyć ze złem sposobami zła. Bo z takiej odpowiedzi rodzi się jeszcze większe zło, a nie dobro. Trzeba być głosem pokrzywdzonych, zabiegać o poprawę stanu i zło nazywać po imieniu. W „Elementarzu etycznym” czytamy również: „tam gdzie nie ma miłosierdzia, zło nie ustąpi. Zło bowiem samo z siebie nie potrafi urodzić dobra. Dobro może być zrodzone tylko przez jakieś inne dobro. Otóż miłosierdzie Boga jest to właśnie Dobro, które rodzi dobro na miejscu zła. Miłosierdzie nie akceptuje grzechu i nie patrzy nań przez palce, ale tylko i wyłącznie pomaga w nawróceniu z grzechu (…) Miłosierdzie Boga idzie ściśle w parze ze sprawiedliwością”. Sprawiedliwość wynika z miłości oraz miłość, miłosierdzie wynika ze sprawiedliwości.

Pierwsze  czytanie z Księgi Kapłańskiej wzywa nas byśmy byli świętymi – bo święty jest nasz Bóg (więc nie jest to „nowość” nauk Jezusa, to już słowa Boga ze Starego Testamentu, niejako z „początku”), a mamy do Niego się upodabniać – pozwalać, by Jego boski obraz, na który zostaliśmy stworzeni, przebijał się przez to, co splamił grzech w naszym człowieczeństwie. W Ewangelii zaś Jezus mówi już nie o świętości, ale o doskonałości. Doskonałość i świętość – to nie perfekcjonizm. Św. Jan Paweł II powiedział, że świętość to wybór miłości. I chyba w tym kluczu trzeba nam to odczytać. Wtedy jakże powszechne staje się powołanie każdego do świętości i jego zdolność, z pomocą Łaski Bożej, osiągnięcia tego. Bo – jak naucza św. Paweł, co też słyszymy w drugim czytaniu tej siódmej niedzieli – „jesteśmy świątynią Ducha Świętego” – nietykalną, można dodać. W tym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian, Apostoł Narodów, po raz kolejny także przypomni nam, że to nie w nas, ani nie w ludziach, jest powód do chluby. To Chrystus jest – być powinien – naszą chlubą, dumą, źródłem wszystkiego. Słów Ewangelii nie można słuchać nie patrząc w Jego oczy, nie czując Jego spojrzenia w swym sercu. To spojrzenie, pewność Jego Obecności – Obecność odkrywana w sobie, ta przynależność do Niego (o której też mówi św. Paweł) – daje siły by podążać wskazaną przez Ewangelię drogą. Także taką siłą jest odkrycie Bożej miłości – jej znaków – w naszym codziennym życiu. Wtedy niejako spontanicznie możemy dołączyć do śpiewu Psalmisty: „Błogosław duszo moja Pana” – Pana, który lituje się jak ojciec, odpuszcza wszystkie grzechy, jest nieskory do gniewu, łagodny, łaskawy i pełen miłosierdzia. Dzieci są chlubą swoich rodziców. Bądźmy „chlubą” Boga podążając za głosem Jego nauki. Niesamowity jest „podpis” Boga pod słowami z Księgi Kapłańskiej z już wspominanym wezwaniem do świętości. Ów „podpis” to: „Bóg wasz”. Na innej karcie Starego Testamentu znajdziemy retoryczne pytanie: gdzie jest, jaki naród ma Boga tak bliskiego jak bliski jest „nasz” Bóg? Bóg uznaje nas, a czy my uznajemy Jego? A przecież te określenia: „wasz”, „nasz” – one w jakiś sposób skracają dystans, już nie jesteśmy dla siebie obcy i anonimowi, pragniemy swojej obecności, czujemy się za siebie wzajemnie odpowiedzialni (tak, to bardzo ludzkie określenia, Bóg jest Pełnią i tylko ze względu na miłość „pragnie” nas, dla naszego zbawienia, bo przecież On sam sobie w pełni wystarcza). W jednej z pieśni eucharystycznych śpiewamy: „On się nam daje cały, z nami zamieszał tu…” Skojarzyło mi się to w kontekście owego Psalmu tej niedzieli. „Błogosław duszo moja Pana i wszystko, co jest we mnie, święte Imię Jego.” – wszystko, co jest we mnie. Niech Cię błogosławią (chwalą, uwielbiają, wysławiają) nawet moje rany i trudności, blokady i wewnętrzne bariery, które może w jakiś sposób przeszkadzają mi w pełni iść drogą Ewangelii. Ale w tym „błogosławieniu” może zawierać się także akt oddanie tego Bogu. Także po to by odkryć, że skoro On tak bardzo kocha mnie, to moją odpowiedzią na tę miłość powinna być miłość wszystkich innych, których On kocha. Bo jak możemy zauważyć w pierwszym czytaniu – wiele jest zakazów („nie będziesz…”), ale jest jeden nadrzędny nakaz: „ale będziesz…” – odnoszący się właśnie do miłowania bliźniego, nakaz, który Jezus dopełni w swoim nauczaniu, rozszerzy go, ale nade wszystko – On sam go wypełni, by dodać nam odwagi. Tu spełniają się słowa proroka Izajasza, byśmy się nie lękali, bo Pan idzie przed nami. Idźmy więc za nim.

s. M. Teresa