Niedziela Miłosierdzia Bożego

Więc już minął tydzień odkąd Pan zmartwychpowstał. To dobry moment, by pochylając się nad danym nam przez Kościół fragmentem z Ewangelii według św. Jana, zadać sobie pytanie – patrząc na nieobecność apostoła Tomasza w chwili pierwszego przybycia Pana do Wieczernika – gdzie byłem w tym tygodniu i jak przeżyłem ten czas? Czy Pan we mnie, w mojej codzienności, w tej chwili obecnej, w tym moim „tu i teraz” rzeczywiście powstał z martwych? A może dużo lepiej będzie brzmiało to pytanie – i bardziej dotknie sedna – gdy sformułujemy je w ten sposób: czy wierzę w to, że Pan rzeczywiście żyje? Przeżywamy Niedzielę tzw. białą, którą od pontyfikatu św. Jana Pawła II, jest świętem, Niedzielą Miłosierdzia Bożego. Celebrując i uwielbiając ten niezgłębiony Boży przymiot, według samego polecenia Pana, jednak poprzez liturgię Słowa jesteśmy postawieni wobec pytania o wiarę właśnie. W „Dzienniczku” św. siostry Faustyny Pan Jezus nieustannie wzywa do bezgranicznej ufności w Niego, w Jego Miłosierdzie. Ufność i wiara – to łaski od Pana, o które wciąż trzeba nam prosić. To one przybliżają nas do Pana.

Św. Grzegorz Wielki napisał, że „niewiara Tomasza pomogła nam bardziej niż wiara pozostałych uczniów”. I jest w tym racja, bo jak przypuszczam, większość z nas dużo łatwiej odnajdzie się w postaci Tomasza, ale patrząc na wszystkie opisy spotkań uczniów ze Zmartwychwstałym, łatwo nasuwa się pytanie, czy tylko Tomasz był „niedowiarkiem”? Piotr i Jan nie uwierzyli słowom Marii Magdaleny – poszli do Grobu i dopiero, gdy Jan „ujrzał” to uwierzył. Idący, czy raczej uciekający, do Emaus też nie wierzyli nowinie przekazanej przez kobiety. Zdaje się, że ten duch niedowierzania krążył wśród nich, a nawet dobrze się zadomowił. Ta niepewność, znaki zapytania, wątpliwości, ta wewnętrzna postawa „już tak, ale jeszcze nie”, jest w nich wszystkich, jednak postać Tomasza wybija się z tego grona. I zarazem to on uczy nas, że Zmartwychwstałego poznajemy po Jego rana. Tu przypomnieć się może nam pewnie znana scena z historii o św. Marcinie, który tak właśnie rozróżnił demona, który chciał go zwieść pod postacią „niby” Jezusa, ale nie miał ran. To wielka tajemnica naszej wiary. Nasz Pan ma rany. Zwyciężył śmierć, powstał z martwych, dokonał dzieła naszego odkupienia, rozjaśnił świat miłością „aż do końca” – ale rany krzyżowej męki (więc rany miłości, która nie zawahała się cierpieć; miłości, która przyjęła cierpienie) pozostały. Wraz z Panem, są już uwielbione – to rany chwalebne. Ale nadal rany. Nie ukrywam, że świadomość tego, refleksja nad tym, rodzi nadzieję – zwłaszcza w chwilach, kiedy my musimy konfrontować się z naszymi ranami, kiedy doświadczamy różnych trudów i wątpliwości, kiedy z niektórymi z nich zmagamy się latami i być może będziemy odczuwać je do końca życia.

Ta ewangeliczna scena nasuwa nam zresztą kilka intuicji, refleksji nad którymi warto w tym czasie się zatrzymać. Pierwsza z nich to fakt wspólnoty uczniów, którzy jak się zdaje akceptują niewierność Tomasza, jego niedowierzanie i wątpliwości. Choć może nie tyle akceptują, ile po prostu mu na to pozwalają. nie bojkotują jego niedowierzania i stawianych wymagań. I tu rodzi się ważne pytanie – rozpoznając i widząc że każdy ma swoje tempo wiary i dochodzenia do bliskiej relacji z Panem, możemy zastanowić się, czy dopuszczam do tego by dać innym prawo do ich wątpliwości? Czy nie oczekuje od drugiej osoby zbyt wiele wiedząc zarazem że jeszcze sam przed chwilą wątpiłem? Przyznam się, że pierwszy raz w ten sposób chyba odczytuje tę scenę. Pozwolić innym mieć wątpliwości i co więcej ich rozwianie pozostawić łasce Bożej. Uczniowie do niczego nie przekonują Tomasza; niejako po cichu mówią: to przyjdź następnym razem, daj szansę sobie i szansę Panu Bogu. Trwają razem z nim i pozwalają jemu trwać z nimi. Ale tu nasuwa się jeszcze jedno pytanie, być może nawet ważniejsze, bo dotyczy mnie i mojego serca: czy ja daję sobie prawo do wątpliwości? Czy nie idealizuje wiary i swojej postawy wiary, postawy człowieka wierzącego? Przyznam się, że tu zachwyca mnie apostoł Tomasz, który nie boi się wobec zgromadzonej wspólnoty apostołów powiedzieć: ja muszę zobaczyć i dotknąć. To stanięcie w prawdzie wobec siebie, swoich odczuć, oczekiwań, pragnień, wątpliwości, ale także wobec tych, z którymi jestem na drodze wiary. Dlaczego mam udawać, zarówno przed sobą jak i przed drugimi, a być może i przed samym Panem Bogiem, ukrywać swoje wszystkie nie dociągnięcia w wierze, które tak naprawdę są błogosławioną przestrzenią do tego by nie ustać w drodze? Bo czymże jest wiara jeśli nie ciągłym odkrywaniem Boga? W jednym z rozważań na okres wielkanocny przeczytałam ciekawą uwagę dominikanina o. Jacka Szymczaka, który wśród wymienianych przez siebie znaków obecności Zmartwychwstałego przychodzącego do pierwszej wspólnoty uczniów, jak i do nas, wymienia właśnie znak niepewności i znak zaskoczenia. Z jednej strony przecież Jezus zapowiadał uczniom swoje zmartwychwstanie, a z drugiej strony, gdy ono się dokonuje apostołowie zdają się być nim kompletnie zaskoczeni. Ale zarówno to zaskoczenie jak i ta niepewność czy wątpliwości są przestrzenią autentyzmu. Nie muszę niczego udawać, nie muszę niczego grać, moja wiara nie musi być perfekcyjna już w punkcie startu. Powtórzmy raz jeszcze – wiara jest drogą. Drogą, która jest jednocześnie nieustannym odkrywaniem Boga i pozwoleniem właśnie na tę chwilę zaskoczenie. Kiedy Jezus powie do Tomasza że błogosławieni ci, którzy nie widzieli a uwierzyli, powie to ze względu na nas. To nie znaczy, że Tomasz nie jest szczęśliwy czy że został wykluczony z błogosławieństwa bo wyraził głośno i szczerze swoje wątpliwości. Nie, on również jest błogosławiony, on również jest szczęśliwy bo dostąpił łaski umocnienia, a może nawet i uzdrowienia swojej wiary, która bardziej od tego co dotykane przechodzi do tego co odczuwane. Jezus uczy nas wiary prawdziwej, która jest bardziej zawierzeniem niż dociekaniem. Pan zawsze prowadzi nas dalej, ku górze. Jakby mówił: dobrze, Tomaszu, zrobiłeś pierwszy krok, teraz chodź dalej, udoskonalimy (Łaska i nasze współpraca) to, by owoc był coraz obfitszy, coraz piękniejszy. Ale ten dialog Tomasza z pozostałymi uczniami uczy nas także tego, że w naszej relacji wiary, w naszej relacji z Panem, jest przestrzeń także na spory. Możemy nawet się „pokłócić”, powiedzieć, że czegoś nie rozumiemy, że coś nam się nie podoba. I to nie oznacza odejścia od Woli Bożej, ale czyni relację prawdziwą, a więc również niepozbawioną emocji, odczuć. Religijność, pobożność ma być żywa, bo żywy jest nasz Bóg i jest On Bogiem żyjących. Ta relacja nie może być jałowa. Nie możemy sobie mówić: o, nie, tego to ja nie powiem Panu, nie, lepiej odmawiać formułki… . Rzecz jasna, modlitwa „formułkami” też jest ważna, ale dlaczego nie wejść w przestrzeń prawdziwej rozmowy? Co musiał poczuć w sercu Tomasz, kiedy pozostali uczniowie (już uradowani, chciałoby się dodać), oznajmiają mu, że „widzieli Pana”? Może to jego pragnienie, wręcz powiedzielibyśmy żądanie, by dotknąć ran Pana, jest wyrazem Jego tęsknoty? Może to jakiś rodzaj buntu na fakt, że Pan przyszedł, kiedy go nie było. Czyją jednak winą, czy uchybieniem, jest nieobecność? Ile razy w naszej codzienności „rozmijamy się” z Panem, nie rozpoznajemy Jego obecności, gdzieś nam ona jakby „umykała”… .

Błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli. To błogosławieństwo otwiera przestrzeń na to abyśmy nie nasze wątpliwości stawiali na pierwszym miejscu, choć do nich mamy się przyznawać, ale byśmy pozwoliliby w nasze wątpliwości przeniknęła Boża Łaska. To błogosławieństwo, które ma nauczyć pokory, zachęcić do pokory. Do jakiej pokory? Do pokory, która uznaje że nie wszystko musi rozumieć. Patrzmy dalej. Patrzmy w swoje serce, serce które może i ma prawo do wątpliwości ale już nie powinno się w nich zamykać. Co cenie bardziej i nad czym bardziej się zastanawiam? ? Poszukuje swojej odpowiedzi czy odpowiedzi od Pana Boga? Albo jeszcze inaczej: czy w ogóle jestem otwarty na jakąkolwiek odpowiedź, którą która by przyszła na moje wątpliwości? Czy chcę ją usłyszeć? To przestroga, by nie zamknąć się w świecie swoich wątpliwości, nie dać się im zwyciężyć. Kiedy Jezus zmartwychwstając pokonał śmierć, pokazał nam, do czego jesteśmy powołani – a powołani jesteśmy do życia. Zwątpienie nie może nas pokonać. Ale to już zależy od nas i naszego otwarcia się również na Łaskę Pana, bo sami z siebie nie zwyciężamy tych walk.

Następnie zatrzymajmy się nad tym znakiem wyciągniętych rąk. Jezus wyciąga swoją rękę i pokazuje rany. Czy nie nasuwa nam się od razu skojarzenie z obrazem Jezusa Miłosiernego, który tą samą zraniono dłonią jednocześnie ukazuje ranę swojego Serca? Czy oblicze to nie zachęca nas właśnie do tego byśmy się zbliżyli do tego źródła miłosierdzia jakim jest otwarte Serca Pan? Jezusowe rany są dziś niejako w centrum tej perykopy, która zawiera zarazem w sobie wiele jeszcze innych ważnych punktów – Pan przynoszący pokój; który tchnie na uczniów i daje im władzę odpuszczania (bądź zatrzymania) przewinień innych, więc w tym akcie już dokonuje pewnego posłania. To te Święte Rany są właśnie dla nas zdroje miłosierdzia. Patrząc na nie, nie sposób nie pomyśleć o naszych własnych zranieniach. Kiedy Jezus pokazuje nam rany to nie po to, by nasz wzrok i myśli zatrzymać na cierpieniu, ale po to, by przypomnieć nam, że to w Jego ranach jest nasze uzdrowienie. Jezus uczy nas, by nie zatrzymywać się na cierpieniu, ale patrzeć dalej. Te rany są także wyrazem Jego pamięci o cierpieniu naszym – jeżeli tak możemy to ująć, bo przecież Bóg zawsze pamięta o każdym z nas, ale my potrzebujemy takich znaków tej pamięci. Kiedy Jezus szedł kalwaryjską drogą, kiedy był biczowany i cierniem koronowany, kiedy przybito Go do Krzyża – według proroctwa z księgi proroka Izajasza – przechodzący zasłaniali twarz, by nie oglądać Jego zmasakrowanego oblicza. Kiedy jednak zmartwychwstał, wpatrujemy się w Jego chwalebne oblicze, spoglądamy tym samym na Jego rany. To napełnia pokojem. Nie trzeba bać się nawet tego, co trudne i bolesne. Gdy nasze rany składamy w ranach Jezusa, On je przemienia. Ten obraz, ta rzeczywistość to także zaproszenie – oddać, powierzyć Panu nasze rany, zjednoczyć się z Jego, aby i nasze stały się chwalebnie przemienione.

 

Zauważmy jeszcze, że te rany są żywe. Jezus nie pokazuje Tomaszowi zasklepionych ran, zamkniętych, ale przeciwnie – pozwalając, żeby dotknął, włożył swój palec w te rany, daje dowód tego że one są otwarte. Spełniają się Jego słowa, w których zachęcał, aby każdy spragniony przyszedł i pił, przeszedł i zaczerpnął od Niego. Z przebitego na krzyżu włócznią boku wypłynęła woda i krew. Uznajemy to za chwilę zrodzenia się świętych sakramentów, za chwilę zrodzenia Kościoła. Ale jest to Zdrój niewyczerpany i ciągle otwarty, do którego w każdej chwili mamy przystęp. Żywe rany. To też obraz stanięcia w prawdzie. Każdy z nas ma taką przestrzeń w swoim życiu, w której doświadczył zranienia: trudne sytuacje, trudne rozmowy, trudne relacje, zawiedzione nadzieje, oczekiwania, niespełnione plany, może nawet jakaś dużo bardziej realna i konkretna krzywda w większym wymiarze. Wszystko to nosimy w sobie przez całe życie. I znów mamy dwie drogi do wyboru. Możemy udać, że wszystko jest dobrze, że już sobie poradziliśmy, że to jakiś zamknięty rozdział. Ale czy wtedy nie będzie tak, że na wierzchu rany powstanie skorupa, ale wewnątrz rana, będąc wciąż żywą, będzie ropieć i będzie niejako sprawiała, że ciało gnić będzie od wewnątrz? Tu nasuwa się myśl na temat przebaczenia, chowanie urazy do kogoś, do Pana Boga nawet, ale także i do siebie samego. Często bowiem myśląc o relacjach wykluczamy z tego schematu siebie, myślimy, że relacje oznaczają tylko przestrzeń między mną a jakimś drugim „ty” albo w odniesieniu do Pana Boga,  ale zapominamy, że relacyjność to także ja samym sobą. Co dzieje się z częścią ciała, która gnije? Konieczną okazuje się amputacja. I tak np. brak takiego przebaczenia albo zgody na ranę i jej szczere przepracowanie, nie będzie niszczyć kogoś drugiego (choć w pewnym wymiarze również), ale przede wszystkim będzie niszczyć mnie sprawiając, że jakaś część mojego człowieczeństwa będzie wciąż chora, może nawet z czasem zacznie „gnić” i skazana będzie na obumarcie? Co się jednak dzieje, kiedy rana pozostaje otwarta? A pozostaje żywa i otwarta wówczas, kiedy stojąc w prawdzie przed samym sobą, uznaje, że jeszcze nie jest dobrze, jeszcze nie wszystko zaleczone i mam prawo do tego, aby ta rana jeszcze mnie bolała. Co oznaczają żywe rany Jezusa wciąż dla nas otwarto? Czy nie to, że jest On gotowy w każdej chwili wylewać na nas zdroje swoich Łask? Czy nie to, że On nigdy nie zamyka się na nikogo z nas? A ja? Patrząc na Jezusa automatycznie musi pojawić nam się pytanie o moją osobistą, indywidualną postawę. Kiedy św. Franciszek formułował regułę swojego życia, tak naprawdę zawarł ją w pierwszym zdaniu, w pierwszym i najważniejszym. Regułą braci jest zachować Ewangelię Pana naszego Jezusa Chrystusa. Co to znaczy zachować? Sprawić, by stała się ona moim życiem, ukazać ją swoim życiem. Tomasz swoją reakcją pokazuje nam że Ewangelia to dialog; że Jezus przychodzi szanując naszą wolność. Jest tak subtelny i delikatny, przenika zamknięte drzwi.  Przenika przez zamknięte w niepewności serce, przynosi dar swojego pokoju, tchnie w nas swoje życie, swoje czyli to, które pokonało śmierć. I zostawia nas, po to byśmy mieli przestrzeń na wypowiedzenie naszego w wolności odkrytego „tak”. Czy gdy Jezus pierwszy raz przyszedł do Wieczernika po Zmartwychwstaniu nie zauważył nieobecności Tomasza? A jednak nic nie powiedział, nie zapytał się pozostałych: a gdzie jest ten wasz współbrat. Bo Tomasz jest wolny. Choć tu może nasunąć się kolejne pytanie, dlaczego pozostali uczniowie nie szukali Tomasz, dlaczego pozwolili, aby w tym czasie zawahania był poza ich gronem? W tym kontekście jakoś dziwnie brzmi pierwsze czytanie: „Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich, którzy uwierzyli.” – Dzieje Apostolskie ukazując pierwszą wspólnotę Kościoła, pokazują zjednoczonych uczniów, którzy trwali razem na modlitwie i słuchaniu Słowa. Wspólnota. Być razem. Chrystus Zmartwychwstały przychodził do Apostołów jako do wspólnoty. Nie widzi jednak „grupy”, ale w tej wspólnocie widzi także każdego osobno. To jednak uczy nas, że potrzebujemy wspólnoty. Także po to, by nie zamknąć się w swoim własnym myśleniu. Jak zauważa o. Jacek Szymczak OP: „To bardzo niebezpieczny moment, gdy wiara staje się opowieścią indywidualisty; kiedy w tym wszystkim to my, nasze przeżycia stają się najważniejsze.” (cytaty z książki „Znaki szczególne Zmartwychwstałego, rekolekcje paschalne”, wydawnictwo W drodze) Wiara jako droga jest też zaproszeniem do wychodzenia ku innym, spotykania się z innymi ludźmi. „Prawdziwie rozwijamy się wtedy, gdy nasza wiara konfrontuje się z ludźmi i sprawdza w relacjach z nimi”. A jest to wyjątkowa wspólnota, bo to wspólnota gotowa na różnorodność każdego jej członka. Byle „duch był jeden”. Piękny jest ten obraz dzielenia się swoimi dobrami. Możemy to odczytać przecież nie tylko w wymiarze materialnym, ale także jako dzielenie się dobrami duchowymi, doświadczeniem życia, sobą.

Rany Jezusa są żywe bo On jest wciąż Tym, który żyje, żeby wstawiać się za nami przed Obliczem Ojca. Ukazując swoje rany, zadane przecież przez nasz grzech, Jezus nie boi się ich pokazać. Przyznaje się do nich, to one stają się Jego znakiem rozpoznania. I tym gestem przypomina nam, że nie da się wykluczyć krzyża z naszej drogi wiary i życia, z drogi wiodącej do zbawienia i ostatecznego ocalenia. Krzyż wpisany jest zarówno w tajemnice zmartwychwstania, jak i w tajemnicy naszej doczesnej pielgrzymki do domu Ojca. Kiedy jednak ten Krzyż zostaje opromieniony miłością, nie jest on już nocą Kalwarii czy nocą zdrady Getsemani. Staje się bramą zbawienia – jak śpiewamy w jednej z piosenek wielkanocnych. Pan nie ukazuje nam swoich ran, żeby coś wypomnieć, o coś oskarżyć. Przeciwnie. On mówi: kocham cię i pyta o to samo.

Właściwie Ewangelista tak skonstruował ten opis, że nie możemy jednoznacznie stwierdzić, czy Tomasz rzeczywiście dokonał tego, co chciał. Może wystarczyła mu tylko sama zachęta, samo przyzwolenie ze strony Jezusa albo gest wyciągniętych rąk, które gdzieś zatrzymały się w powietrzu. Niemniej jednak, to widząc właśnie Jezusa z ranami, Tomasz powiedział: Pan mój i Bóg mój. W niektórych komentarzach możemy spotkać stwierdzenie, że jest to równocześnie wyznanie bóstwa i człowieczeństw Jezusa. Bóstwa w słowach „Bóg mój” i człowieczeństwa w określeniu „Pan mój”. Ale jednak na tę postawę Tomasza możemy spojrzeć jeszcze z innej perspektywy. Czy to jego żądanie nie jest swoistego rodzaju próbą Boga? Jeśli Ty, Boże, postąpisz tak, pozwolisz mi, to ja wtedy… . Znamy takie myśli, prawda? Pytanie, czy one nas do Pana zbliżają czy raczej zatrzymują, trzymają na dystans i kto tak naprawdę jest przede wszystkim wystawiany na próbę takim myśleniem? Bo co się stanie jeżeli Bóg nie dostosuje się do moich oczekiwań? I tu objawia nam się znów Boże Miłosierdzie. Jezus wie, jak ma postąpić z każdym z nas. Chrystus przyszedł do uczniów, wszedł do Wieczernika mimo drzwi zamkniętych. Dla Niego nie ma przeszkód. Chyba, że nasz grzech, ale i wtedy wciąż nas poszukuje. Więc dla Niego nie ma przeszkód, a dla Tomasza? Oprócz tej wspomnianej „próby” i takiej interpretacji tej wypowiedzi, przeszkodą może być jego pierwsza nieobecność. Zawsze przecież możemy sobie postawić pytanie, co byłoby gdyby… . Otrzymał drugą szansę od Pana. My tę szansę również wciąż otrzymujemy, tylko, co z nią robimy?

Niedziela Miłosierdzia Bożego z całym swoim przekazem i ze słowami zapisanymi przez św. Faustynę zachęca nas do tego abyśmy nasze rany złożyli w ranach Jezusa. Drugie zaś czytanie zaczerpnięte z Pierwszego Listu św. Jana Apostoła pokazuje nam prostą drogę miłości, drogę, która polega właśnie na wypełnianiu przekazań, czyli realizacji tego, co pozostawił nam Jezus łącznie z chwilą Jego walki w Ogrodzie Oliwnym ,gdy po trzykroć prosił Ojca o oddalenie kielicha i po trzykroć ten kielich przyjmował poddając się woli Ojca. Co więcej, św. Jan przekonuje nas w owym fragmencie, że to przekazanie nie jest trudne i nie jest poza naszym zasięgiem. Dlaczego nie jest niemożliwe? Bo każdy z nas nosi w sobie pragnienie miłości i miłowania. Czy już odkryłem tę miłość?

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA