IV Niedziela Wielkiego Postu (rok B)
To już czwarta niedziela w naszej wielkopostnej pielgrzymce za Chrystusem i ku Chrystusowi. To szczególna niedziela, której dodano „nazwę” – Laetare. Jej nazwa pochodzi od słów antyfony na wejście: „Raduj się, Jerozolimo, zbierzcie się wszyscy, którzy ją kochacie. Cieszcie się, wy, którzy byliście smutni, weselcie się i nasycajcie u źródła waszej pociechy”. W tradycji był to dzień łagodzenia postnego rygoru, fiolet na moment ustępował miejsca koloru różowemu. Taka chwila wytchnienia, ale nie przystanek w drodze. Idziemy bowiem dalej, wciąż za Jezusem zmierzamy do Jerozolimy.
I można zapytać się, co ma być dla nas tym źródłem radości, skoro jednocześnie nasze spojrzenie kierowane jest na Krzyż, na Rany Pana naszego. Ale to właśnie te Rany są dla nas źródłem pokrzepienia i nadziei. Cała liturgia Słowa czwartej niedzieli chce nam pokazać Bożą miłość, przekonać nas o Bożym miłosierdziu, które wykorzystuje nawet krzywe linie naszych wolnych, acz nie zawsze dobrych, decyzji, by nas odnaleźć. Czy nie napawa naszego serca nadzieją i pokojem, nie rozpala go świadomość, że Bóg mnie szuka? I choćbym „szedł ciemną doliną” moich błędów, słabości i tego, co niedoskonałe, mojej oschłości i egoizmu – zawsze mogę liczyć na Jego spojrzenie pełne miłości. Bo Jego miłość jest zawsze. „Bóg jest miłością” – powie św. Jan Apostoł. I powie w tym samym swoim Pierwszym Liście, że „Bóg jest światłością”. Światłość i Miłość. To się wzajemnie przenika. Miłość bowiem jest światłością, to ona rozświetla nasze drogi i jednocześnie oświeca drogi innych. Światłość i Miłość kojarzyć się mogą jeszcze z ciepłem. Kiedy Bóg objawił się Mojżeszowi, dokonał tego pod osłoną gorejącego krzewu, który płonął, ale się nie spalał. To obraz Bożej miłości. Ona wciąż płonie i nigdy się nie spala. Ani zadane rany, ani upokorzenie i hańba krzyża, ani „zamknięcie” w grobie – nie sprawia, że „krzew” się spalił, że już „skończyła się” Boża miłość. Boża miłość nigdy się nie wyczerpie, bo Bóg jest Miłością. A my zawsze mamy możliwość, by podejść do tego „krzewu” i ogrzać się. Potrzebujemy tego ogrzania się, by iść dalej. W doświadczeniu Bożej miłości odkrywamy osobiste powołanie, jaki ma być kolejny nasz krok.
Nie wiem jak Państwa, ale mnie zaskoczyło pierwsze czytanie – tj. jego przekaz. Zobaczmy, lud, łącznie z przywódcami i kapłanami, okazywali niewierność, osobistą i ogólną – karą za to było zesłanie, wygnanie do Babilonu. Już nic nie mogło powstrzymać „gniewu” Boga. Dopuścił by Jego własny lud został pokonany, doświadczył „miecza” i został uprowadzony do obcej ziemi. Ale to nie jest ostatnie słowo Pana. Kara nie jest Jego ostatnim słowem. To też widzieliśmy rozważając historię Noego i potopu – Bóg dopuścił zniszczenie, ale zarazem „miał plan” na naprawę; kara i ocalanie zarazem. Podobnie i w tej historii zaczerpniętej z Drugiej Księgi Kronik. Wygnanie to nie koniec. To miał być dla ludu wybranego kolejny etap w jego dojrzewaniu, w procesie formacji w szkole Bożej pedagogiki. Bóg „świadomie” wpisuje trudne doświadczenia w naszą ścieżkę życia. To znaczy, On nie jest twórcą zła i cierpienia, śmierć przecież „weszła na świat przez zawiść diabła”, ale Pan to dopuszcza bezgranicznie szanując naszą wolną wolę. Dopuszcza i czuwa nad tym jednocześnie. Bo wszystko ostatecznie chce przemienić na nasze dobro, wykorzystać każdą sposobność, każdą sytuację, by nas do siebie jeszcze bardziej zbliżyć lub w ogóle przyprowadzić. Nawet gdy Jezus upomina faryzeuszy i piętnuje ich niewłaściwe zachowania – czy nie wyczuwamy gdzieś w tym ukrytego Jego pragnienia, by oni się opamiętali, obudzili się? „Myśli Moje nie są myślami waszymi” – powiedział Pan, a my to czytamy w Księdze Jeremiasza.
I co jest jeszcze zaskakujące – Bóg dla ocalenia swojego ludu posługuje się obcym władcą. Dotyka mocą swego Ducha Cyrusa i ten niejako „przymusza”, przynagla ocalałych z Izraela by powrócili do Jerozolimy i odbudowali świątynię Pana. Widzimy, jak naród wybrany jest ciągle w ruchu. Jakby Pan specjalnie „popychał ich”. I ważnym dla nas będzie pytanie: dlaczego? Bo czasem może być tak, że to „zapuszczenie” korzenia nie jest dobre, bo wprowadza nas w stan uśpienia, stagnacji albo wręcz staje się „sprzyjającą okolicznością” do popełniania niewierności. Nie ma nic złego w „zapuszczeniu korzenia”, ale tym „popychaniem” Bóg jakby wciąż nas budził, budził swój lud wybrany, by nieustannie czuwali. Postawa pewności siebie, pewności w ogóle, też jest bardzo ważna i istotna w naszym życiu, w codziennym funkcjonowaniu. Dobrze formowana i rozwijana w Bożym świetle i w mądrości, będzie pomocnym narzędziem i dobrym polem dla obfitych owoców współpracy z Bożą Łaską, która – jak pamiętamy z nauk św. Tomasza z Akwinu i Kościoła Świętego – „buduje na naturze”, ale Łaska dobrze i trwale budować może jedynie na uporządkowanej naturze. Sfera natury i łaski przenikają się nawzajem i oddziałują na siebie wzajemnie, żadnej więc z nich nie można zaniedbać, inaczej nasz rozwój będzie niepełny. Gorzej jednak jest wtedy, kiedy to owa pewność siebie zaczyna rządzić nami i przysłania nam świadomość i pamięć o Łasce Pana. I to dlatego właśnie Bóg „budzi” swój lud, także poprzez różne doświadczenia. W swojej ziemi popadli w niewierność, ale później, po kolejnych latach spędzonych na wygnaniu, po pewnym otrząśnięciu się z pierwszego szoku – czy nie zaczęli z ciekawością spoglądać na nowe miejsce zamieszkania? Babilon był przecież bogatą i potężną krainą. I choć nie byli wolni, nie byli u siebie, ale na pewno w jakiś sposób po tylu latach zaczynali się w niej „urządzać”, a prorocy przypominali, by nie łączyli się z „obcymi bóstwami”. Czy łatwo było im odpowiedzieć na wezwanie Cyrusa? Nie wiemy, ale możemy zapytać siebie – czy łatwo jest mi odpowiedzieć na Jezusowe wezwanie do nawrócenia, do wyjścia z tych „ciemnych” dolin, w których zabłądziłem, by przyjść do Niego? Czy łatwo jest mi podjąć drogę przemiany, dać się pokierować Bożym słowom? I można przyjąć dwie postawy. Jedną obserwujemy w Psalmie responsoryjnym: „siedzieliśmy i płakaliśmy nad rzekami Babilonu”. Usiąść, płakać, zawiesić na drzewie „nasze harfy”, czyli instrumenty, które pobudzały przecież do radości, do świętowania; przestać śpiewać pieśni. Usiąść i płakać. Nie do tego jednak ma nas prowadzić pokuta i droga nawrócenia, do której zaprasza nas Pan. Świadomość swoich win, odkrycie grzechów i słabości, niewierności nie ma nas przytłoczyć i sparaliżować. Bo co da sam płacz? Co da załamanie rąk i ducha w obliczu trudnych sytuacji i doświadczeń, które – to przecież prawda – niejednokrotnie nas przerażają i przerastają? Nawrócenia nie „zbudujemy” załamanymi rękoma, bezczynnym płaczem. On jest potrzebny dla oczyszczenia duszy, tak, to prawda, ale na nim nie można poprzestać – by nawiązać do czytań z Środy Popielcowej czy początkowych dni Wielkiego Postu – nie chodzi o lament ciała, ale o skruchę duszy i konkretne czyny. Nasze rozważanie Męki Pańskiej i „uczestniczenie” w niej ma być nade wszystko i ponad wszystko, przede wszystkim szczere. Nie chodzi o pobożne wzruszenie, ale o trwałe owoce w codziennym życiu. Można więc usiąść i płakać (aczkolwiek, w woli ścisłości, to jest to piękny Psalm, który porusza także kwestię naszej pamięci o ziemi, z której zostaliśmy wygnani, którą opuściliśmy – refren dodany w liturgii odnosi to do Kościoła Świętego i naszej o nim pamięci, z czego pewnie można by uczynić osobny temat dłuższych rozważań, ale Psalmista, uchylając w swoisty sposób rąbka przeżyć swego serca, i nie tylko swego, ukazuje tęsknotę za Ziemią Obiecaną, za tą świętą ziemią Boga; pokazuje siłę pamięci, która ma moc także ożywiać lub doprowadzić do „uschnięcia”. Poruszony zostaje także wątek, który później w Ewangelii Pan Jezus skomentuje: „nie rzucajcie pereł przed świnie” – wygnańcy nie chcą obcemu ludowi śpiewać „pieśni Syjoński” – to osobny temat do refleksji na temat poszanowania tego, co święte) ale można przyjąć jeszcze jedną postawę.
Wsłuchując się w tą konkretną perykopę ewangeliczną – także autorstwa św. Jana Apostoła – jesteśmy świadkami fragmentu rozmowy Nikodema z Jezusem. Nikodem, ten uczony mąż, przychodzi do Jezusa nocą. Ciekawa pora na prowadzenie ważnych rozmów, ale tu właśnie widzimy ten „inny” krok. Jeżeli przyjmiemy, że to z lęku i obawy, Nikodem jawnie nie przyszedł do Pana w świetle dnia, tylko pod osłoną nocy, to musimy docenić jego odwagę. Podjęcie tego dialogu, samo przyjście było ze strony Nikodema odważnym krokiem – tu nawet nie chodzi, że miałby to być odważny krok w stosunku do innych ludzi i wobec nich wyrażony, bo o tym trudno mówić pod osłoną ciemności, ale on ten krok wykonał nade wszystko dla siebie i to wobec siebie samego okazał się odważny. Nie jest łatwo nieraz zdobyć się na taką odwagę, to jest na przezwyciężenie siebie. Gdybyśmy przyjrzeli się całemu temu fragmentowi, dostrzeglibyśmy ile w Nikodemie było wątpliwości, ile wewnętrznych konfliktów i zmagania się z sobą, ze swoimi myślami i sposobem patrzenia na Mesjasza, Boga. Czy i my nie znamy tego stanu? Czy nie znamy tych wewnętrznych konfliktów, tych chwil napięcia: „już wierze, już wiem, ale jeszcze nie…” Te momenty mogą paraliżować, mogą hamować, ale można wziąć wzór z Nikodema i uczynić ten „pierwszy krok”. Nie zostać z tymi myślami i napięciami samemu. Pójść do Jezusa. Pójść do tych, których Jezus nam daje, aby nam pomagali w takich okolicznościach, na tej drodze. Jezus powie Nikodemowi o potrzebie „powtórnych narodzin” (tego akurat nie ma w tej niedzielnej perykopie) – dla nas tymi „powtórnymi narodzinami” (oprócz sakramentu chrztu świętego) może być każda spowiedź święta, może być podjęte nawrócenie, przejścia paschalnej drogi Chrystusa. Może warto tak przeżyć tegoroczny Wielki Post, jako szansę na „powtórne narodziny”?
Ale przechodząc do tego konkretnego fragmentu, który czwartej niedzieli Wielkiego Postu podaje nam do rozważenia Kościół Święty, nasza Matka duchowa – słyszymy o „wywyższeniu Syna Człowieczego”. Jezus odnosi się w tej nauce do sceny z życia Mojżesza i wędrówki ludu wybranego przez pustynię. Znów więc pojawia się motyw drogi, a i w jej czasie lud dopuścił się szemrania i narzekania. Pan zesłał więc węże, aby kąsały ich i wielu pomarło. Można spotkać się z komentarzem, że były to węże w kolorze piasku, więc żeby ich uniknąć, lud musiał wciąż uważnie patrzeć pod nogi – i w obliczu takich okoliczności, Bóg każe Mojżeszowi, który wstawiał się za Izraelitami, wznieść miedzianego węża, umieścić go na wysokim palu i powiedzieć, że ten, kto na niego spojrzy, będzie ocalony. Czujemy to napięcie, prawda? To napięcie związane z tym, w jakim kierunku skierować nasze spojrzenie. Próbować ratować się samemu patrząc wciąż pod nogi, więc patrząc w dół, tak bardzo „przyziemnie” – czy też wykazać się odwagą, a jeszcze bardziej zaufaniem i zawierzeniem, i spojrzeć „do góry”, spojrzeć na Boży znak i w nim odnaleźć ocalenie. Jesteśmy wolni więc i ta decyzja należy do nas. Mojżesz uczynił miedzianego węża, ale to każdy z ludu miał dokonać indywidualnego wyboru. Krzyż od ponad dwóch tysięcy lat dany jest nam jako znak (a nawet coś znacznie więcej niż „znak”) dla naszego ocalenia – a jednak, czy przychodzimy, czy odrywamy nasz wzrok od ziemi, by spojrzeć na Jezusa na Krzyżu? Bo to przecież właśnie Krzyż jest owym „wywyższeniem Syna Człowieczego”, o którym w tym dialogu z Nikodemem mówi Jezus. Jakiego dzisiaj dokonam wyboru? Gdzie skieruję mój wzrok? Ale tu – dotykając już także drugiego czytania zaczerpniętego z Listu św. Pawła do Efezjan – pojawia się jeszcze jedno pytanie. Czy mam świadomość tego, że moje ocalenie, moje zbawienie to Boży dar? Gdybyśmy więcej pamiętali o „obecności” Bożej Łaski, łatwiej byłoby nam oderwać wzrok „od ziemi”. Bo to spojrzenie skierowane w dół jest także obrazem tych naszych prób z kategorii: ja sobie sam poradzę. Nie, nie poradzę sobie sam. Odkrycie prawdy o sobie i Bożej Łasce i jej znaczeniu także jest tym, co buduje moją dobrą pewność siebie – mogę być pewny, bo tę pewność opieram na Bożej Łasce i pomocy. Nie należy od razu utożsamiać pewności siebie z pychą i egocentryzmem. Kolejnym czynnikiem budującym dobrą pewność siebie, jest poznanie prawdy o sobie, czyli odkrycie swoich słabości i uznanie potrzeby Bożej pomocy. I w tym kontekście tak ważne są słowa z Listu do Efezjan: „łaską jesteście zbawieni”. Jeżeli mamy się chlubić – mówi św. Paweł – to tylko z Bożej łaski, bo to nie nasze uczynki same z siebie nas zbawiają, ale Boża Łaska, która to wszystko przenika, Boża miłość, która nieustannie nas poszukuje i która sprawiła, że Jezus przyjął kielich cierpienia. To dzięki miłosierdziu i wielkiej miłości względem każdego człowieka, Syn Boży poniósł śmierć na drzewie Krzyża – ale uczynił jeszcze coś więcej, bo zmartwychwstał, usprawiedliwił nas, odkupił i na nowo powołuje do życia.
W tej perykopie spotykają się ze sobą także światło i ciemność. Nikodem, przychodzi w ciemności do Jezusa, który jest Światłością. Można by tu snuć całe rozważania o postawie w ciemności wiary – właśnie o tym, że nie można zostawać z tym samemu, że bez względu na myśli i odczucia, trzeba przychodzić do Pana – ale spójrzmy na delikatność Jezusa. Jego słowa są owszem konkretne i mają moc, są to przecież słowa życia, ale dostrzeżmy Jego delikatność, to jak szanuje Nikodema i niczego mu nie narzuca. Bo Syn Boży nie przyszedł, aby świat potępić, ale aby dać życie światu. Tu powraca motyw już przywołany przez św. Jana Apostoła w Prologu do Ewangelii: „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła… Była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było [Słowo], a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożym, tym, którzy wierzą w imię Jego – którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili”. Czy nie brzmi to podobnie do tych słów, które Jezus wypowiada do Nikodema? Oto przed tym, który przychodzi do Niego w ciemności staje Światłość prawdziwa i pozostawia wolność wyboru. To nie Bóg nas potępia, ale to my poprzez swoje decyzje wybiegamy Go albo Go odrzucamy sami siebie skazując wówczas na ciemność. Ta Światłość rodzi do życia przez wiarę – nie przez krew, nie w ciele, ale wezwani jesteśmy do tych ponownych właśnie narodzin z Ducha, z Boga i w Prawdzie. (przypomina mi się scena, gdy Piotr wyznał, że Jezus jest Synem Bożym, Mesjaszem – co wówczas Apostoł usłyszał? Że nie objawiło mu tego ciało, ale otrzymał to od Ojca – wiara jest łaską, by nawiązać do dzisiejszego drugiego czytania).
„A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto źle czyni, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby jego uczynki nie zostały ujawnione. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki zostały dokonane w Bogu” – mówi dalej Pan do Nikodema. Jak musiał czuć się w tej chwili ów człowiek? Przecież on przyszedł nocą – niby już zrobił krok ku Światłości, ale jeszcze nie całkiem. Dlaczego boimy się Światłości? Dlaczego tak trudno jest nam podjąć drogę nawrócenia, dlaczego tak trudno jest nam wyjść z krainy, którą już „poznaliśmy” do ziemi obiecanej przez Pana? Wielki Post, misterium Wielkanocne jest tym, co ma nas wyzwolić – jeżeli przeżyjemy je według Bożego zamysłu i przez Niego prowadzeni, to na końcu tej drogi czeka nas wolność. Boża wolność, wolność dzieci Bożych. Znamy siebie, swoje mechanizmy działania, strategie chowania się (Nikodem też się chowa – przychodzi, ale jakby wciąż się ukrywał) – te okopy były dla nas nieraz gwarancją bezpieczeństwa, a tu Jezus mówi: wybieraj teraz: światło czy ciemność? Ciemność nie rodzi do życia, w niej nie ma życia – w przeciwieństwie do stanu światłości. Czy zdobędę się na ten odważny krok przejścia z ciemności do światłości? Cała liturgia Słowa czwartej niedzieli Wielkiego Postu jest hymnem o Bożej Miłości, która zdaje się mówić do człowieka: jeśli chcesz, Ja czekam, bo JA Jestem. Jest to Miłość nieogarniona naszą logiką, bo daje Ona siebie: Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, wydał w ręce słabych ludzi, w ręce swojego stworzenia, by to stworzenie ocalić.
Wracając do pierwszego czytania: Cyrus nie mówi wygnańcom: ja wam odbuduję Jerozolimę i świątynię. Nie, on im daje możliwość powrotu i wzywa, by to oni tego dokonali. To nasz współudział, to nasza współpraca z Łaską. Otworzyć się, przyjąć, dać się poprowadzić, ale i samemu „zakasać rękawy” i podjąć trud owej „odbudowy”. Wielki Post, celebracja Pańskiego Zmartwychwstania, może być również właśnie do odbudowy naszej duchowej świątyni porównane. Czy takie jest moje pragnienie? Czy przychodząc do Jezusa i wchodząc z Nim w dialog, naprawdę chcę usłyszeć to, co On chce mi powiedzieć, to co On mówi?
„Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie do dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” – tak kończy się przytoczony w liturgii fragment z Listu do Efezjan. Bóg powołał nas do czynienia dobrych uczynków. Każdy wybór grzechu i zła jest zaprzeczeniem naszej godności Bożego stworzenia (nie mówiąc już o godności dziecka Bożego). Nie możemy dobrze czuć się w ciemności, ta przestrzeń nie jest dla nas. Gdy Bóg stwarzał świat, rozpoczął właśnie od tego, że zaistniała światłości. Niech i to będzie naszym pierwszym krokiem – zbliżmy się do Światłości, pozwólmy się Jej przeniknąć, abyśmy poznali naprawdę jakie są nasze czyny i podejmując z Chrystusem to rozeznanie, weszli na drogę Prawdy.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA