II Niedziela zwykła (rok C)

Pierwsze czytanie i ewangeliczna scena z wesela w Kanie Galilejskiej wprowadzają nas w taki „oblubieńczy” klimat. Prorok Izajasz mówi o odbudowanej relacji ludu z Bogiem, o przebaczeniu i ponownej jedności. Wesele – gody małżeńskie, zawarcie przymierza tak wyjątkowego, w którym dwie osoby stają się jedno – ten „powrót” do takiej jedności zdaje się jednak jakoś zakłócać zdanie wypowiedziane przez Maryję: „nie mają wina”. Interwencja Maryi u Jezusa zapobiegła społecznej, „środowiskowej” katastrofie i kompromitacji pary młodej. Jednak spojrzenie na tę historię tylko w ten sposób, paradoksalnie, zamyka nasze spojrzenie. W wyposażeniu domu są stągwie, ale niczym są bez „właściwego” wyposażenia. Podobnie jest i z naszym człowieczeństwem. Jeśli nie jest wypełniony miłością, którą jest Bóg, pozostaje pustą skorupą.

Na kartach Pisma Świętego często znajdziemy relację Boga i człowieka porównaną do relacji oblubieńczej. To wyjątkowy obraz, tak bardzo delikatny i osobisty. Dlaczego jednak można nieraz odnieść wrażenie, że boimy się takiego patrzenia? Pomyśleć o Bogu jako o moim Oblubieńcu. Mieć świadomość, że mogę zawsze i w każdej sytuacji wtulić się w Jego ramiona, skryć się w Jego Sercu. Oto źródło siły i pocieszenia. Oto źródło naszego nieustannego odnawiania się, odradzania się. Ale cała ta historia zakłada również nasz krok. Po rozmowie Maryi z Synem, Jezus mówi do służących, aby wypełnili stągwie wodą. Musieli się nieco natrudzić, nanosić tej wody. Ale uczynili to, bo zaufali słowu Jezusa. Tak jak zaufał Piotr i Andrzej, Jan i Jakub, kiedy porzucali swoje łodzie, zostawiali sieci i rodziny. Stągwi było aż sześć. Przeznaczone one były do „żydowskich oczyszczeń”, jak zaznaczył św. Jan Ewangelista. Oczyszczenie stanowiło część religijnego rytuału. W naszym życiu nie może być podziału na sacrum i profanum, ponieważ cali należymy do Boga. I znów – żaden gest, rytuał religijny nie będzie tym, czym być powinien według Bożego planu, jeżeli będzie tylko czymś zewnętrznym, a pustym wewnętrznie.

Perykopa skończy się stwierdzeniem, że uczniowie Jezusa widząc, co uczynił, „smakując” tego wina, uwierzyli w Niego – i taki to był początek działalności Jezusa według św. Jana Apostoła. Uwierzyli doświadczając Jego miłości. Widząc Jego troskę i czułość. Stali się świadkami mocy Jego słowa. Miłość związana jest z wiarą i odwrotnie. Św. Jan Chryzostom w swoim komentarzu zadaje takie pytanie: „Lecz czemu nie uczynił cudu, zanim napełnił stągwie? Byłoby to jeszcze bardziej niezwykłe, ponieważ czym innym jest zmienić jedną substancję w  drugą, a czym innym stworzyć ją z niczego. Byłoby to wprawdzie cudowniejsze, lecz nie wydawałoby się takie dla wielu”. Ciekawe pytanie i taka nasza „ziemska” odpowiedź. Czy gdyby wino pojawiło się tak z niczego nagle w stągwiach, czy nie wywołałoby to lawiny dociekać i wątpliwości? Może wina nigdy nie zabrakło? A tak słudzy wiedzą, że stągwie były puste; że trzeba było napełnić je najpierw wodą. Oto pokora wszechmocy Boga, który czyni miejsce – ze zrozumieniem dla nas – na nasze zaangażowanie. Bóg nas nie pomija. To raczej my izolujemy Go od wielu naszych spraw. Jezus przybył na to wesele razem ze swoją Matką i uczniami, swoimi towarzyszami, nie jako Bóg – w oczach zapraszających – ale jako jeden ze społeczności lokalnej; jako ktoś znany, kolokwialnie mówiąc, ze środowiska. Czy Jezus jest dla mnie tak bliski? Aż tak bliski? On – Bóg; Jego Matka i uczniowie, w których możemy zobaczyć obraz Kościoła. Czy oni wszyscy są dla mnie tak bliscy, że pragnę ich zapraszać do każdej chwili mojego życia?

Para młodych nie zorientowała się, że nie ma już wina. Czasem życie tak nam upływa, że nie dostrzegamy istotnych spraw, nasza uwaga zaabsorbowana jest czymś innym – i wtedy potrzebujemy kogoś kto stojąc z boku ma dużo bystrzejsze spojrzenie od nas. Taką osobą dla nowożeńców była Maryja. To Ona dostrzegła, że „nie mają wina”. Trwa wesele, wiele już pewnie tego wina wypito i przyszedł moment kryzysowy. Nic nie jest wieczne. Nieraz pewnie doświadczymy – już doświadczamy, doświadczyliśmy – tego, że przychodzi taki moment krytyczny, w którym trzeba skonfrontować się z prawdą o tym, że nie zauważyliśmy, jak czegoś zaczyna brakować. Codzienność upływa, a tu nagle: „nie mają wina”. Wypalamy się, trwonimy „majątek”, nie wiadomo kiedy kraina staje się „spustoszona” (by użyć języka proroka Izajasza). Czy młoda para dowiedziała się komu zawdzięcza takie wielkie dobrodziejstwo uchronienia przed kompromitacją? Starosta weselny przypisuje zasługę panu młodemu. Znów widzimy pokorę Boga, który ukrywa się, ale jednocześnie w tym ukryciu jest ujawnienie się. Kto ma dostrzec – dostrzega. Może nie każdy jest gotowy na doświadczenie Bożego cudu?

„Czy to Moja lub Twoja sprawa, Niewiasto?” – pyta Jezus swoją Matkę, gdy przedstawiła Mu już sprawę (a zauważmy Jej stanowczy ton: to nie prośba, ale krótki komunikat oznajmiający: „nie mają wina”. Czy moje dialogi z Panem też są takie konkretne?) To ciekawa odpowiedź Chrystusa ponieważ na pierwszy rzut oka jest ona raczej odmową niż sygnałem, że się zaangażuje w problem gospodarzy. Jak czasem i nam zdarza się mylnie zinterpretować Bożą „postawę” i wówczas przypisujemy Mu „milczenie”, zapomnienie o nas. A to przecież On przez proroka mówi, że nie spocznie dopóki nie doprowadzi nas do zbawienia, do życia w całkowitym przymierzu z Nim, tak byśmy byli „królewskim diademem w ręku Boga”. Maryja nie odpowiada wprost Synowi, ale zwraca się do sług, aby czynili to, co On im poleci. Oddaje swoją wolę i zachęca do takiego posłuszeństwa wobec Boga innych. Nie zniechęca się. To jak wytrzymanie takiego momentu napięcia, gdzie trzeba zachować raczej stałość niż uciekać. Wyobrażam sobie, jak stoją naprzeciw siebie Maryja i Jezus. Pewnie wraz z Nią pojawili się i słudzy, którym może już obiecała pomoc, ingerencję swego Syna. Uczniowie dopiero w Niego uwierzą, a Ona już wierzy – jeszcze przed tym konkretnym cudem przemiany. A moja wiara? Jest „po” czy jeszcze nawet „przed”? Skoro Maryja zachowywała Boże słowa i sprawy w swoim sercu, to musiała doskonale pamiętać, że Jezus jest Emanuelem – czyli Bogiem z nami. I nie zwątpiła w to. Zastanawiałam się jednak kiedyś, co byłoby gdyby Jezus nie odpowiedział. Jak potoczyłaby się dalej ta historia? Jaka byłaby reakcja, postawa Maryi? Nie wiemy tego. Bo z drugiej strony odpowiedź Jezusa – którą tak na pierwszy rzut zaliczamy do „odmownych” – jest ważnym pytaniem, na które Maryja odpowiada, choć nie bezpośrednio.

„Czy to Moja lub Twoja sprawa?” – pyta Jezus i Jego Matka kierując się do sług daje na to pytanie odpowiedź twierdzącą. Tak, to jest Twoja i moja sprawa. Mam wrażenie, że cała ta perykopa utkana jest z takich nici, przepięknych nici, troski i opieki. Wzajemnej troski i opieki, wrażliwości i cichej obecności. Zdarza się, że i my uczestniczymy w życiu drugiej osoby, jesteśmy jakoś blisko, ale czy dajemy pozytywną odpowiedź na takie pytanie? A może po prostu jesteśmy, aby dobrze się bawić i czerpać korzyści, niekoniecznie coś dając czy wykazując się zaangażowaniem? Godzina, o której wspomina Jezus to wydarzenia, które dokonają się na Golgocie. Tak wypłynie prawdziwe źródło Miłości, w której Pan zechce nas obmyć i napoić. Ale i teraz Bóg nie zostawia samych owych gospodarzy. Nie zostawia nikogo nas samemu w naszej codzienności. Królestwo Niebieskie porównywane jest, nazywane jest Godami Baranka. Tam czerpać będziemy ze zdrojów Miłości. Tam, to sam Jezus będzie Oblubieńcem zatroskanym o swoją oblubienicę.

W Psalmie, którym modlimy się tej niedzieli, pada taka zachęta, aby w „każdym czasie” uwielbiać Pana. Przyznam, że dotknął mojego serca ten wers. „W każdym czasie” – oto jest prawdziwe wyzwanie. Bo czasem to, co najbardziej oczekiwane, coś co najpiękniejsze, przychodzi na samym końcu długiego splotu różnych sytuacji i doświadczeń (tak jak to „najlepsze wino” – według słów starosty weselnego – zostało podane na koniec wesela). Wytrwać i nie przestać uwielbiać Pana. Nie zatrzymać się w pielgrzymce nadziei i wytrwać w wierze, jak wytrwała Maryja. W zasadzie, to nie było „ich sprawa” jako gości, że gospodarzom zabrakło wina. Tak łatwo usprawiedliwiamy się takimi „prostymi” stwierdzeniami. Przejście od bycia obserwatorem, kimś kto stoi na uboczu, od zaangażowanego nieraz wiele kosztuje i poprzedzone bywa niejedną wewnętrzną walką stoczoną z samym sobą. Ale warto. Bo i Bóg nie stoi – w tym rozumieniu – „obok”. Ale jest „w”. Bóg chce się  mną rozradować, poślubić, zatrzymać na własność (a jest to relacja największej wolności zarazem) – piękny, przepiękny jest ten obraz u proroka Izajasza. Bóg, który postrzega mnie – konkretną osobą – jaką tak bardzo dla siebie niepowtarzalną. On, który jest jeden, jedyny.

Na koniec, zwróćmy jeszcze naszą uwagę na drugie czytanie z Listu św. Pawła do Koryntian. W tym fragmencie mowa jest o jednym Duchu, który udziela swoich przeróżnych darów. Dary są różne, różne jest działanie Boga w sercu, w życiu każdego człowieka, ale jest to jeden Duch, jeden Bóg jako Sprawca tego wszystkiego. Różne są powołania, różne rodzaje posługiwania, ale jeden Pan, któremu służymy my wszyscy, do którego wszyscy należymy. Taką wypowiedzią Apostoł Naród ustrzega przed podziałem, którego – jak się okazuje – przyczyną mogą być także Boże dary niewłaściwie wykorzystane. Jezus nie przemienił wody w wino dla zaspokojenia indywidualnej zachcianki pary młodej, ale dla dobra całej sytuacji, także na pożytej pozostałych biesiadników, uczestników wesela. Tak i Boże dary są „dla wspólnego dobra”, abyśmy sobie nimi wzajemnie służyli, a nie zatrzymywali je dla siebie, albo czerpali z nich egoistyczne korzyści. To też postawa wewnętrznej wolności i czuwania, aby w sercu nie zrodziła się zazdrość. Nie muszę pragnąć tego samego daru, który otrzymał ktoś inny, bo dla mnie Bóg przeznaczył coś jeszcze innego. Zaczerpnijmy ze zdrojów Bożej Miłości.

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA