XXII Niedziela zwykła (rok C)

Kiedy czytałam dzisiejsze drugie czytanie – fragment z Listu do Hebrajczyków – pomyślałam o słowach Pana Jezusa: „tu jest coś więcej niż Jonasz… tu jest coś więcej niż Salomon”. Nasze życie to coś więcej niż tylko określona ilość dni, to coś więcej niż tylko to, co da się jakoś zmierzyć zegarkiem. Nasze życie to coś więcej niż tylko biologiczny zespół różnych reakcji i działań. Nasze życie to coś więcej nawet niż to, co dzieje się tu i teraz. Także liturgia, którą przeżywamy to coś „więcej”. To, co z Boga, to, co od Niego – to zawsze „coś więcej” niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, sklasyfikować i nazwać. Tylko, że to „coś więcej” z Boga i z Nim dokonuje się według Jego logiki, którą tak wspaniale odkrywa przed nami Pan Jezus w dzisiejszym fragmencie Ewangelii wg św. Łukasza.

Uczta rozumiana jako czas wspólnie spędzony, czas tworzenia wspólnoty, to taka szczególna przestrzeń, która powinna nas raczej jednoczyć a nie dzielić, a już na pewno czas ten nie powinien być poświęcony zabieganiu o jakieś wyróżnienia. Dlaczego jednak toczy się jakaś taka nieustanna walka, rywalizacja, o pierwsze miejsca? Pan Jezus jawi się nam w tej perykopie jako doskonały, niezwykle uważny, obserwator naszej rzeczywistości. Nie stoi jednak wyłącznie obok tejże rzeczywistości – On w niej jest razem z nami i pomaga nam ją właściwie przyjść, dlatego zwraca się do gospodarza uczty chcąc na tym konkretnym przykładzie dać mu radę, pouczenie na przyszłość, jeśli autentycznie chce, aby Jezus był „Gościem” u niego, czyli, aby to Jezus był z nim (bo przecież ta gościna Jezusa to „coś więcej” niż tylko jakiś ograniczony czas konkretnej uczty – rozumiemy, że tu chodzi o całe życie, o takie przyjęcie Jezusa). Jednak co do tej autentyczności owego człowieka możemy mieć nieco wątpliwości: to przywódca faryzeuszy, którzy śledzą Chrystusa. Zebrani na uczcie patrzą na Jezusa, ale nie jako na Mistrza i Nauczyciela, ale w sposób tak bardzo podejrzliwy, negatywny. Ich spojrzenia w związku z tym nie mogą spotkać się naprawdę z miłosiernym spojrzeniem Jezusa – z tym spojrzeniem, które niejako wyprowadziło Mateusza z komory celnej. Nie przyszli oni tam, aby budować wspólnotę, lecz – jak to miało miejsce wielokrotnie – i tym razem chcą przyłapać Jezusa na czymś niewłaściwym w ich mniemaniu. Dlaczego spotykam się z drugim człowiekiem? Ta perykopa – co podpowiada nam jakoś także pierwsze dzisiejsze czytanie – jest  nauką o pokorze i można by zatrzymać się na tym temacie w kluczu innych Jezusowych słów, aby się nie wywyższać, jako że mamy być dla siebie nawzajem braćmi i siostrami, skoro jesteśmy dziećmi Jednego Ojca, ale mam wrażenie, że ta perykopa to także lekcja, utkana z wielu pytań, odnośnie moich relacji z innymi. I właśnie to pytanie: dlaczego się z kimś spotykam, dlaczego go zapraszam i czy naprawdę chcę w związku z tym budować wspólnotę, czy tylko właśnie pozoruje jakieś okoliczności, aby – jak faryzeusze Jezusa – śledzić kogoś, przyłapać na słowie i móc oskarżyć? Oczywiście, te słowa to swoistego rodzaju przenośnia. Czy kiedy kogoś zapraszam, umiem dać mu przestrzeń – a może nieustanie chcę dominować i tym samym zawstydzać gościa?

Jezus zwraca uwagę na to, że ci ludzie tak bardzo lubili zajmować pierwsze miejsce. Czym jednak jest owo pierwsze miejsce? Mam wrażenie, że jest czymś strasznie nieszczerym jeżeli to my sami sobie próbujemy to miejsce niejako nadać, przypisać. Co innego, kiedy to ktoś inny nam je udziela, wskazuje na nie. Wynosimy się sami, gloryfikujemy, robimy dużo szumu wokół siebie, próbując zapewne w ten sposób jakoś sami siebie dowartościować – co by znaczyło, że próbujemy ukryć się za tymi zewnętrznymi pozorami nie mając tak naprawdę w sercu poznania swojej autentycznej wartości. Jezus, całym swoim postępowaniem ukazywał, że to służba drugiemu jest prawdziwym „pierwszym miejscem”. Nie chodzi tu o fałszywą skromność, udawaną pokorę i takie krygowanie się, szukanie przy tym wciąż tego, aby ktoś zauważył i jednak nadał to pierwsze miejsce. Chodzi raczej o prostotę codzienności. Czy to ważne na jakim miejscu zasiądę – czy raczej nie ważniejsze powinno być to, że tworzymy wspólnotę i możemy w ogóle razem ze sobą przebywać? Żyć tak jakby w ogóle tego „pierwszego miejsca” nie było – chodzi więc o taką spontaniczną naturalność, zwyczajność. Chrystus pokazuje jak łatwo stracić – w niesmaku i w zawstydzeniu – tak przywłaszczone sobie miejsce. Lubimy się pokazywać – tylko dlaczego? Rozumiem troskę o to, aby dać dobre świadectwo, dobrze wypaść, nie przynieść nikomu wstydu i nie sprawić przykrości – to raczej chyba dobre starania, dopóki nie nałożymy na siebie maski sztuczności. Nasze życie to „coś więcej” niż takie pełne pychy i myślenia o sobie zabieganie o pierwsze miejsce. Bo kim wówczas staje się dla mnie drugi człowiek? Czy współbiesiadnikiem czy raczej już rywalem, potencjalnym zagrożeniem?

Tak ułożoną przypowieścią, Jezus daje nam do zrozumienia, że zawsze jest ktoś ode mnie znaczniejszy – w tym sensie, w którym św. Paweł później napisze, że „oceniajcie jedni drugich za wyżej od siebie stojących” – na mnie nic się nie kończy, nie jestem centrum wszystkiego. Jezus taką swoją nauką absolutnie nie deprecjonuje człowieka. Przeciwnie – pokazuje mu jak zyskać prawdziwe szczęście. Aż chciałoby się powiedzieć: nie szukajmy pierwszych miejsc, niech one szukają nas. Niczego sobie nie przywłaszczać. To szkoła wewnętrznej wolności. Zabiegamy o awanse, zaszczyty, układamy sobie relacje pełne nieszczerości albo takie które pełne są interesowności, podszyte pragnieniem zysku i szukaniem korzyści. Tacy jesteśmy, ale Jezus chce nas z tego wyprowadzić. To Bóg w nas – ja jedyna niepowtarzalna relacja – jest źródłem naszej godności, godności, która wynika po prostu z tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że jesteśmy ludźmi. Godność człowieka. Ale też życie nas tego uczy – skupiamy się na zdobywaniu zaszczytnych miejsc, lecz często dokonuje się to kosztem prawdziwych relacji, z pominięciem godności innych, z mocnym skupieniem na sobie, a potem: ten ból, gdy nagle owo miejsce łatwo i szybko tracimy. Oczywiście, nie ma nic złego w dobrze rozumianym rozwoju, w staraniach – ale myślę, że dzisiejsze słowo ma nas skłonić do refleksji również na temat prostoty naszego postępowania, takiej zwyczajności. Po prostu staram się jak najlepiej wykonywać swoje zadania, przeżywać moje człowieczeństwo, realizować swoje powołanie i pomnażać otrzymane talenty – i nie trzeba od razu wokół tego robić wiele zamieszania. To św. Mateusz napisze także o faryzeuszach, którzy lubią pierwsze miejsca w synagogach, to, jak ich ludzie pozdrawiają, przedłużają sobie frędzle u płaszcza, ale czy to wszystko rozwija ich człowieczeństwo?

Druga część dzisiejszej perykopy jest o bezinteresowności właśnie. Już wspomniałam o tej postawie wykorzystywania drugiej osoby w relacji dla swoich korzyści. Można ją wykorzystywać także po to, aby innym pokazać siebie jako wspaniale czyniącego miłosierdzie. Tymczasem miłość Boga do nas – która winna być dla nas najważniejszym odniesieniem i przykładem – jest całkowicie bezinteresowna. Jezus zaprasza nas do wspólnoty ze sobą, a przecież wie, że „nic” nie możemy Mu dać. Wszystko, co mamy (z wyjątkiem grzechu oczywiście) jest od Niego. Nasze życie jest od Niego. Jezus zaprasza nas, Jezus umywał nogi Apostołom, choć wiedział, że Go porzucą, że (z wyjątkiem św. Jana) odejdą, przestraszą się, zaprą się Go. A mimo to – On ich przygarnia. Jezus kocha nas – tak po prostu. Wiem, to może brzmi banalnie, ale ta najprostsza prawda jest najpiękniejszą prawdą, która może rozjaśnić największą ciemność. A ja? Jak kocham Pana? Czy traktuję także tę najważniejszą relację tak interesownie? A jak traktuję drugiego człowieka? Czy widzę w nim wartość taką po prostu, wynikającą z jego człowieczeństwa, czy może patrzę na drugiego jako potencjalne źródło zysków? Jezus mówi o zaproszeniu „ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych”, czyli kogo? Czy jestem gotowy przyjąć pod swój dach, zaprosić do wspólnoty stołu – czyli do swojego serca, czy jestem gotowy przyjąć drugiego człowieka będąc świadomym, że jest on (podobnie zresztą jak ja) niedoskonały? Ten obraz „ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych” to obraz naszych niedoskonałości, to obraz prawdy o nas. W szczerych i bezinteresownych relacjach przecież nie musimy niczego udawać. Chrystus mówi o tym, że przyjęcie takich gości, którzy niczym nie mogą się odwdzięczyć, staje się źródłem prawdziwej radości – prawdziwej, bo bezinteresownej, szczerej. Czy uśmiech drugiej osoby jest jeszcze dla mnie źródłem radości – tak zwyczajnie, po prostu? A może już tak przeniknięty jestem konsumpcjonizmem, hedonizmem, materializmem, że nie dostrzegam takich gestów? Jezus chce z nami przebywać – tak normalnie, On cieszy się naszą obecnością, nawet gdy nasze ręce są całkowicie puste. Chodzi o samą obecność, o to bycie razem. Nie muszę nic nikomu udowadniać. Życie nie jest teatrem. Życie to nie bal maskowy.

Czy przyjmuję drugiego w prawdzie o nim czy próbuję oszukać moje spojrzenie? Czy ja przyjmuję prawdę o sobie samym? Takie zderzenie z rzeczywistością bywa nieraz bolesne i jest wymagające, ale czyż to nie taka „prawdziwa” uczta jest najpiękniejsza? W Ewangeliach znajdujemy jeszcze jeden rodzaj uczty – to ta u Heroda, gdy skoszony tańcem córki Herodiany, Herod wydaje wyrok śmierci na Jana Chrzciciela, którego, choć się lękał, to jednak słuchał. Nie chciał go zabijać, ale uległ presji otoczenia, pochopnej obietnicy – wybrał wzgląd ludzki, złamał siebie, uczynił to, czego od niego oczekiwano. Nie był bez winy, podjął decyzję. Może więc być uczta pełna zdrady, podstępu, pokus i ostatecznie śmierci. U Heroda pewnie wielu zabiegało, aby zająć jak najlepsze miejsce, jak najbliżej władcy. I tak stali się świadkami męczeństwa proroka, poprzednika Jezusa. W ogóle, motyw uczty, alegoria uczty często występuje na biblijnych kartach. Już w Starym Testamencie przez usta proroków, Bóg zapowiada ucztę z wybornym winem i najlepszymi mięsami, ucztę, na której sam zastawi stół i otrze z oczu każdą łzę. To ucztę wyprawia ojciec witając syna, który powrócił, odnalazł się, choć miano go za umarłego. Na ucztę (odnosząc się do tej przypowieści o miłosiernym ojcu i dwóch braciach) można nie wejść, można zatrzymać się na progu swoich pretensji i wyobrażeń, roszczeń i oczekiwań.

Jezus rozmawia z tym, który go zaprosił. Jezus nie wejdzie przemocą do naszego życia i nie przemieni nas na siłę, nie uczyni tego bez nas. Jak mówimy: Bóg stworzył nas bez nas, ale aby nas zbawić, już potrzebuje naszego „tak”, naszego zaangażowania i przyjęcia. Jezus więc rozmawia z gospodarzem uczty – jesteśmy w jakimś sensie gospodarzami naszego życia, w takim znaczeniu, że to my podejmujemy decyzję, ponosi odpowiedzialność i tak dalej. I można by powiedzieć, że zapraszając Jezusa ów ewangeliczny faryzeusz, zaryzykował. Nieraz my również „ryzykujemy” w takim przenośnym rozumieniu tego wyrażenia. „Ryzykujemy”, bo to zakłada przemianę. Jezus jak Przyjaciel staje obok nas, jest gotowy wejść, choćby we wnętrzu panował bałagan intencji i nie do końca wszystko było jeszcze przejrzyste – wchodzi i chce nam pomóc to poukładać. Zobaczmy w tym obrazie Jego czułość, poczujmy Jego wrażliwość i bliskość. Nieraz będzie musiał zachować się jak w świątyni, gdy rozpędził przekupniów, uplótł bicz i okazał swój gniew – bo to jest Jego gorliwość, Jego troska o naszą duszę. To „też” jest miłość.

„Serce rozumnego rozważa przypowieść, a ucho słuchacza – to pragnienie mędrca” – takim zdaniem kończy się dzisiejsze pierwsze czytanie, czyli fragment z Mądrości Syracha. Stajemy dziś wobec przypowieści o podejmowaniu gości i zachowaniu na uczcie. Jezus jest uważnym Obserwatorem i do tego nas również zachęca. Otworzyć swoje serce na Jego pouczenie, na pouczenie Tego, który całkowicie wypełnił to, o czym mówi także Syrach: będąc Największym, najbardziej się uniżył. To „potęga Pana” jest wielka, nie my o własnych siłach. Zastanawia jednak zdanie z tejże księgi: „Na chorobę pyszałka nie ma lekarstwa, albowiem nasienie zła zapuściło w nim korzenie”. „Nie ma lekarstwa” – co wtedy robić? Są ludzie, którzy swoją postawą nie budują nas, ale jeszcze wsączają w nas swój jad, ten kwas, którym sami są wypełnieni. Dlatego potrzeba nam bliskości Pana Jezusa, aby w tym wszystkim się nie pogubić, aby nie podjąć błędnych decyzji. Nie muszę być uczestnikiem każdej uczty – są relacje, które trzeba pozostawić.

I zakończmy jeszcze nawiązaniem do fragmentu dziś odczytywanego z Listu do Hebrajczyków, od którego także rozpoczęłam. Autor w alegoryczny sposób przedstawia nam Stare i Nowe Przymierze. Żyjemy w czasach Nowego Przymierza. Jesteśmy uczestnikami komunii z Bogiem żywym. Aniołowie, świadkowie, niebieskie Jeruzalem, Kościół chwalebny – tej komunii doświadczamy podczas Eucharystii. Tam gdzie Eucharystia, tam sprawy boskie łączą się ze sprawami ludzkimi, tam niebo łączy się z ziemią. Na Eucharystii nigdy nie jesteśmy sami. Choć nie widzimy tego, ale wierzymy i możemy mieć tego pewność. To jest nasza nowa góra Syjon. Tu, na ołtarzu, w Eucharystii jest pośród nas obecny Bóg żywy i prawdziwy. To Ofiara Chrystusa, ale to także zapowiedź doskonałej uczty zbawionych w królestwie Ojca. To o tę niepowtarzalną bliskość mamy zabiegać i ją pielęgnować w codzienności. Tu także widzimy, jak Pan pozwala – w swojej pokornej wzniosłości, we wzniosłej pokorze – przyjść do Niego każdemu. Dlaczego przychodzę na Eucharystię? Aby sąsiedzi mnie zobaczyli, aby proboszcz zobaczył? Aby siadając w pierwszej ławce udowodnić, pokazać swoją pobożność, która skończy się wraz z wypowiedzeniem ostatniego wezwania: „Bogu niech będą dzięki”? A może jednak przychodzę, aby naprawdę spotkać się z Miłością zabiegając już tylko o Nią, a nie o ludzki poklask, uznanie? Fragment z Listu do Hebrajczyków kończy się Imieniem: „Jezus” – to On jest naszym celem. On – nie to, co ludzkie. Dokąd, do Kogo ja zmierzam? Jaką ucztą jest moje życie? Kto na tę ucztę jest zaproszony?

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA