V Niedziela Wielkiego Postu (rok C)

„Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej” – te słowa Pana słyszymy w dzisiejszym pierwszym czytaniu, które jest fragmentem Księgi proroka Izajasza. Cóż to jest ta „rzecz nowa”? Bóg wyprowadzi swój lud, poprowadzi przez pustynię, aby wyswobodzony mógł opowiadać Jego chwałę. Bóg obiecuje nowe wyzwolenie. Prorok Izajasz nie pisze już o wydarzeniach, które miały miejsce w Egipcie za czasów Mojżesza i Aarona, ale prorok odnosi się do niewoli babilońskiej, do niewoli wejścia Izraela pomiędzy „obcych bożków”. Izajasz niestrudzenie nawoływał do nawrócenia Izraela i powrotu narodu wybranego do wierności przymierzu z Bogiem, Jedynym Prawdziwym. Dla nas takim czasem „przejścia” jest Wielki Post. Te czterdzieści dni „wzmożonej” pracy nad sobą, podejmowanych postanowień i prób nawrócenia, są takim okresem przejścia od tego, co było do tego, co przed nami. A przed nami blask Jutrzenki Zmartwychwstania. Także św. Paweł w drugim czytaniu będzie nas pouczał, na swoim własnym przykładzie, że on już nie wspomina tego, co było, zostawia to, a wszystkie swoje siły wytęża ku temu, co przed nim. Apostoł Naród wciąż „pędzi” ku nagrodzie, która czeka na niego, gdy tylko dotrze na mety. Tak on przeżywa (jakże dynamicznie, u niego nie ma mielizny, stagnacji) wiarę i swoją relację z Panem. A od czego ta relacja się rozpoczęła? Od wyjątkowego spotkania w drodze do Damaszku – doświadczył wyjątkowego „zatrzymania”, trzeba mu było zejść, spaść z konia, i dać się poprowadzić innym, aby zrozumieć, że do tego momentu biegł w niewłaściwą stronę, brał udział w złych zawodach. Ale ciągłe rozgrzebywanie przeszłości nie dodałoby mu sił. Wspomina ją w kontekście doświadczenia Bożego Miłosierdzia i dziękczynienia Panu za tę łaskę, ale jednocześnie właśnie wciąż idzie ku temu, co jeszcze przed nim. Ostatecznie, przecież mamy nawet nie tyle przyszłość ile jedynie (aż) teraźniejszość jako przestrzeń spotkania z Bogiem.  Nie możemy przegapić teraźniejszości, tego, co zwie się „teraz”, jeżeli nie chcemy rozminąć się z Panem. I – jak mi się zdaje – ten wątek odmiany, powstania „rzeczy nowej”, a zarazem skierowania wzroku ku temu, co przed nami, a nie za nami, łączy liturgię Słowa tej piątej już niedzieli wielkopostnej.

Podejmujemy zapewne w tym czasie różne postanowienia, coś sobie odmawiamy. Ale jaka będzie nasza postawa po Niedzieli Zmartwychwstania Pańskiego? Jeżeli wśród tych postanowień była walka z nałogami, korekta złych nawyków i przyzwyczajeń, to jak zachowamy się, gdy na nowo zabrzmi śpiew „Alleluja”? Przecież przez te czterdzieści dni mogliśmy wyrobić sobie wiele nowych, dobrych praktyk i zwyczajów – jak na przykład znalezienie w ciągu dnia dodatkowej (albo w ogóle znalezienie) chwili na modlitwę, na spotkanie ze Słowem Pana. I wydaje się, że wygraną nie będzie wytrwanie w tym do rezurekcji, ale zadbanie, aby te praktyki trwały również po zakończeniu Wielkiego Postu. Wtedy dokona się nasze przejście, wejście w „nową” rzeczywistość. Wtedy nie tyle dokona się „powrót”, co właśnie damy sobie szansę na „rzecz nową” i jej doświadczenie.

Poruszająca jest ta scena otwierająca ósmy rozdział Ewangelii wg św. Jana. Oto faryzeusze przyprowadzają przyłapaną na cudzołóstwie kobietę przed Jezusa, aby On wydał w jej sprawie wyrok. I można by powiedzieć, że ta kobieta, naznaczona grzechem, przed tą sceną nie poznała Chrystusa, nie mogła jeszcze wówczas wyznać, jak św. Paweł, że wszystko inne jest stratą, że to śmieci, a największym zyskiem, największą wartością jest poznanie Chrystusa. Ta kobieta poznaje Go w jakże trudnych okolicznościach, a przecież nie mogła na ich początku wiedzieć, jak one się zakończą. To samo można powiedzieć o tych, którzy ją przyprowadzili. Przychodzą do Jezusa, oczekują od Niego wypowiedzi, zajęcia stanowiska, ale tak naprawdę wcale Go nie znają, choć wiedzą, gdzie On się znajduje.

Poznanie Jezusa dokonuje się nie z pozycji obserwatora, ale poprzez wiarę i udział zarówno w Jego zmartwychwstaniu, jak i – jeszcze bardziej, na co wskazuje św. Paweł – w Jego cierpieniach, aby poprzez upodobnienie do Jego śmierci, w nadziei dojść „do pełnego powstania z martwych”. Tu już nie ma tej sprawiedliwości Prawa w imię której Szaweł zgadzał się na zabicie Szczepana i chciał uwięzić wyznawców Chrystusa w Damaszku. Jest sprawiedliwość Boża, która jest zarazem Łaską. Podobnie ta kobieta – rzucona na ziemię, przygnieciona ciężarem grzechu i ludzkiej pogardy – doświadcza „śmierci”, ale i powstania. Bo Bóg wzywa nas do tego, co „w górze w Chrystusie Jezusie”.

Faryzeuszom wcale jednak nie chodzi o Prawo. Ich intencja jest zła, gdyż postanowili wykorzystać tę kobietę i jej grzech, aby w ten sposób wystawić Jezusa na próbę i móc Go później oskarżyć. Jezus jest więc – w jakimś sensie – ponownie kuszony. I nie jest to pokusa nam obca. Ma On bowiem dwie opcje do wyboru: albo przyzna rację faryzeuszom i Prawu i jawnie wypowie rozkaz ukamienowania tej kobiety, ale wtedy zaprzeczy Miłosierdziu i okaże się bezwzględnym Sędzią, a oni zarzucą Mu, że nie postępuje według swojej własnej nauki; albo może wystąpić przeciwko Prawu i jawnie okazać jej litość, powiedzieć, że nic się nie stało i zakazać ukamienowania. Prawo czy człowiek? Przypodobać się faryzeuszom i zapewnić sobie spokój czy postawić się im i podjąć ryzyko miłosierdzia? Znamy ten dylemat – może w innych odcieniach, ale wyczuwamy dobrze to napięcie, które towarzyszyło w tych chwilach oczekiwania na odpowiedź Jezusa. A przecież On znał ich intencje, wiedział, po co przyszli. A pomyślmy o napięciu, które było w sercu tej kobiety. To jak wstrzymanie oddechu. Może już czuła na sobie ból uderzenia kamieniem? Może już niczego nie widziała, ze strachu oczy jej nie odróżniały już barw ani kształtów. Znajduje się pośrodku tego zgromadzenia ze swoją biedą – bo przecież grzech to nasza bieda – i pewnie ma poczucie, że nikomu na niej nie zależy. Swoją postawą, paradoksalnie, faryzeusze sami występują przeciwko Prawu, bo oto ich oskarżonym nie jest ta kobieta, ale sam Bóg. Co ciekawe w tej scenie, faryzeusze przyprowadzają jedynie kobietę, a przecież również mężczyzna ponosił odpowiedzialność. Nie można osądzać połowicznie.

Choć przychodzi do mnie jeszcze taka refleksja, że to pytanie: „A Ty co powiesz?” nie jest samo w sobie takie złe, jeżeli we właściwym kontekście do niego podejdziemy. Bo czy nie jest ono tak istotne w naszej codzienności, gdy wiele razy stajemy wobec różnych wyzwań, musimy dać odpowiedź czy podjąć decyzję. I znamy literę, znamy ludzką interpretację sytuacji, ale czy – poprzez takie właśnie pytanie – konsultujemy tę przyszłą decyzję, naszą postawę z Panem? A jeśli już konsultujemy, rozmawiamy na modlitwie z Nim o tym i w Jego Słowie szukamy światła, to, czy autentycznie chcemy usłyszeć Jego odpowiedź, Jego wskazówkę? Jezus oczywiście nie odrzuca Prawa, przeciwnie, przecież sam powiedział, że przyszedł je wypełnić – wypełnić w sensie zrealizować w pełni, ale także w znaczeniu: wypełnić sobą, przepełnić literę Duchem. Antropologia prawa – ostatnio usłyszałam takie mądre pojęcie. Widzieć człowieka. Czy faryzeusze tak naprawdę „widzieli” tę kobietę? Tak, grzech trzeba nazwać po imieniu, grzech jest zawsze złem, z którym należy walczyć, ale za tym kryje się także człowiek. Jezus w swoim nauczaniu wiele miejsce poświęcił postawie osądzania – zawsze w kontekście przestrogi. Widzisz drzazgę w oku bliźniego, a dlaczego nie dostrzegasz belki we własnym oku?

Jezus pochylił się i zaczął pisać palcem po ziemi. Wiele jest interpretacji tego gestu. Zastanawiające jest to, że ci faryzeusze, którzy tak śledzili Jezusa na każdym kroku nastawieni jedynie na to, aby  Go przyłapać na czymś nieodpowiednim, w obliczu tego gestu nie zadają pytania: a co Ty tam piszesz? Nie, ewangelista nie zapisał takiego dialogu. I tak jedni mówią, że Jezus pisał na ziemi imiona faryzeuszy i ich grzechy – w myśl tej przypowieści o drzazdze i belce. Inni – że to były imiona tych spośród nich, którzy sami dopuścili się grzechu z tą kobietą i gdy zobaczyli to, bez słowa zaczęli odchodzić. A mi przyszły do głowy jeszcze inne skojarzenia. To pochylenie się Jezusa nad ziemią. Jezus pochyla się nad naszym grzechem, dotyka naszego człowieczeństwa i jego słabości. To, co napisane na piasku nie jest przecież niczym trwałym, niczym utrwalonym. Łatwo jest to rozmazać. A może Jezus napisał na piasku grzech tej kobiety? A potem zmazał, aby tym gestem pokazać nam to, co dokonuje się w sakramencie pokuty i pojednania? Tak „działa” Boże przebaczenie – już nie ma wspominana tego, co przeszłe, ale Bóg przebaczając wyprowadza nas, wprowadza do ziemi nowej szansy. A gdy mowa o pisaniu palcem, to przecież pierwsze tablice Dekalogu były napisane Bożym palcem. Jezus nie zanegował Prawa. Nie powiedział do kobiety, że nic się nie stało. Nie. Jezus swoją odpowiedzią uznał jej grzech. Tak, popełniła zły czyn, Chrystus powiedział faryzeuszom: rzućcie kamieniem, tak, ale niech zacznie ten, kto jest bez grzechu. Nie ma człowieka bez grzechu. Widząc grzech drugiego mamy widzieć również swój, pamiętać o swoich słabościach. Tak, aby pamięć, że to Bóg jest najwyższym Sędzią.

Pamiętam, że kiedyś ten gest Jezusa był dla mnie obrazem takiej obojętności Chrystusa względem faryzeuszy: skoro wy nieszczerze do Mnie przychodzicie, to, co Ja będę z wami mówił? Kiedy staje przed Panem nieszczerze  jak możemy spodziewać się, że On zaangażuje się w ten dialog? Zauważmy, że faryzeusze nie ustają w swoim domaganiu się odpowiedzi od Jezusa, a On ciągle wówczas pisze po ziemi. Nie ma końca historia ludzkich grzechów i słabości. I tak się zastanawiam, czy na te ziarenka piasku padły krople Krwi Zbawiciela podczas Jego Męki? Czy spadły tak dosłownie, bo to, że tak się stało duchowo nie ulega wątpliwości. Te grzechy zostały obmyte Krwią Chrystusa. Jak wielka to cena!

A co się dzieje z tą kobietą? Postawiona pośrodku, z drżącym sercem. Te chwile oczekiwania na odpowiedź Jezusa, a potem na reakcję oskarżających ją, były – choć pewnie odbierające jej oddech i przyśpieszające bicie serca – „zbawienne”. Dlaczego? Bo dawały sposobność do tego, aby to ona sama skonfrontowała się z faktem swojej winy. Aby ona sama uświadomiła sobie, że to, co uczyniła nie pozostaje bez konsekwencji. I jakże poruszające jest zakończenie tej sceny. Została tylko ona i Jezus. I taka jest ostateczna rzeczywistość – zostaniemy my i Pan, jako najwyższy i jedyny Sędzia, który zna także to, co ukryte. Jezus pyta się jej, gdzie są ci ludzie, którzy ją oskarżali: „nikt cię nie potępił”? „Nikt, Panie!” – odpowiada kobieta, choć pewnie słowa te z trudem przechodziły przez jej gardło związane stresem i lękiem. Wyobrażam sobie, że w tym momencie kobieta uniosła swoje spojrzenie i zaczęła pomału wstawać z ziemi nieśmiało właśnie i niepewnie spoglądając na Jezusa i pustkę, która pozostała po tych, co odeszli. Może w jej głosie brzmiało również niedowierzanie w to, co się dzieje. Rzekł do niej Jezus: «I Ja ciebie nie potępiam. Idź i odtąd już nie grzesz». To słowa dające życie. To słowo przebaczenia, tu już nie ma wypominek – jest dar miłosierdzia, dar, który w swoisty sposób jest zawsze także swego rodzaju „ryzykiem”. Jezus nie powiedział, że jest niewinna, ale że jej nie potępia, czyli daje przestrzeń na nawrócenie. Słowa „idź i odtąd już nie grzesz” przypominają te wszystkie sceny ewangeliczne, gdy do uzdrowionego Jezus mówił: weź swoje łoże i chodź, idź. Weź swoje życie, weź za nie odpowiedzialność i idź, to jest wejdź na właściwą drogą. A cóż to jest „właściwa droga”? To sam nasz Pan, który o sobie powiedział, że jest  „Drogą, Prawdą, Życiem”. Kobieta patrząc w oczy Zbawiciela pewnie odczuła, jak Jego miłosierdzie przenika ją całą. To taka bardzo osobista scena, chwila. Jednak zalecenie, by odtąd już nie grzeszyła, wydaje się na pierwszy rzut oka nierealne. Dobrze wiemy, że codziennie upadamy, ulegamy słabościom. Te słowa brzmią jednak jak otwarcie bramy do nowego etapu życia. „Idź prosto, nie wracaj do tego, co było i z czego teraz zostałaś wyrwana”. Może warto w tym kontekście przywołać definicję grzechu: jest to świadomy i dobrowolny czyn, akt. Świadomy i dobrowolny. Idź i nie wybieraj już więcej grzechu.

Ta kobieta z pewnością świetnie odnalazłaby siebie w dzisiejszym Psalmie. Oto Pan Bóg uczynił jej wielkie rzeczy, odmienił jej los, to jest dał jej szansę. Może się więc teraz radować, śpiewać Bożą chwałę. My, którzy trwamy na drodze nawrócenia, możemy pewnie znaleźć siebie w ostatnich wersetach tego Psalmu – idziemy zmagając się, ponosimy trud („idą i płaczą, niosąc ziarno na zasiew”), toczymy wewnętrzne walki, ale wiemy dla Kogo, wiemy po co i wiemy, co nas czeka na mecie, jeżeli wytrwamy do końca. Wówczas łzy zamienią się w radość.

Dzisiejsza liturgia Słowa przypomina nam, abyśmy nie osądzali oraz nie wykorzystywali nieszczęścia (grzech jest nieszczęściem) drugiej osoby dla jakiś swoich (wątpliwych) korzyści. Zamiast potępiać i szafować wyroki (co oczywiście nie przeczy słuszności i konieczności istnienia instytucji sądów – chodzi bardziej o naszej międzyludzkie relacje i postawy), sami o sobie mamy pamiętać, że jesteśmy słabi – nie sądząc, że już coś zdobyliśmy, albo już osiągnęliśmy metę doskonałości (w myśl przestrogi św. Pawła, aby ten, któremu wydaje się, że stoi, baczył, aby nie upadł), ale ciągle podejmując nawrócenie – nie tylko więc w okresie czterdziestu dni Wielkiego Postu, ale każdej chwili. Aby faktycznie dokonała się nasza „pascha” – nasze przejście od tego, co minione do „rzeczy nowej”. Czy już tę „rzecz nową” dostrzegam w swoim życiu? Czy potrafię odłożyć „kamień”, a zamiast wykonania tego rzutu, czy potrafię wyciągnąć dłoń?

s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA