XXX Niedziela zwykła (rok B)
„Jestem bowiem ojcem dla Izraela, a Efraim jest moim synem pierworodnym” – tak kończy się pierwsze czytanie tej niedzieli z Księgi proroka Jeremiasza. Bóg jest naszym Ojcem, jest Ojcem każdego z nas, jest Ojcem całej wspólnoty Kościoła, całego ludu Bożego. A każdy z nas, jak i wszyscy w tej wspólnocie, jest Jego „synem pierworodnym” – to znaczy, jest dzieckiem umiłowanym. Jakaż nadzieją, miłością, jakże delikatną, subtelną nicą pociechy utkane są te słowa Pańskie. Tak niezwykła jest ta relacja, do której zaprasza nas Bóg – relacja, która jest Jego wolą, Jego pragnieniem. Czyż to nie Dobra Nowina? Tak. W całej swojej pełni – to Dobra Nowina. Naszą sławą, naszą godnością nie są tytuły i stanowiska (parafrazując w ten sposób nieco przesłanie drugiego czytania jakim jest kolejny fragment z Listu do Hebrajczyków mówiący o Chrystusie jako doskonałym i jednym Arcykapłanie), ale ową sławą jest właśnie godność dziecka Bożego, umiłowanego, tak bardzo, że Bóg nie zawahał się oddać dla naszego ocalenia swojego Jednorodzonego Syna. Odkrywamy to również patrząc na strukturę zakończenia przytoczonego dziś fragmentu Listu do Hebrajczyków: „Podobnie i Chrystus nie sam siebie okrył sławą przez to, iż stał się arcykapłanem, ale uczynił to Ten, który powiedział do Niego: «Ty jesteś moim Synem, Ja Cię dziś zrodziłem», jak i w innym miejscu: «Ty jesteś kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka».” – Ten, który okrywa Chrystusa prawdziwą sławą najpierw wskazuje na to, że jest On Jego Synem, a dopiero potem przytacza się słowa o kapłaństwie. Mam wrażenie, że czasem w naszej codzienności, w tych prozaicznych relacjach zapominamy o tym tak łatwo i tak szybko. Tu możemy sięgnąć pamięcią do poprzedniej niedzieli, w liturgii której przecież tak wyraźnie wybrzmiały słowa o wzajemnej służbie, a nie zajmowaniu stanowisk.
Nasze życie jednak – na szczęście – jest nieustannie rozświetlane przez Ewangelię. Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel, który „śmierć zwyciężył”, wraz z mocą swej łaski, która jest w stanie w nas uczynić o wiele więcej niż prosimy, rozumiemy czy oczekujemy, może i tę „śmierć” w nas przezwyciężyć. Choć często wydajemy się być tak bardzo „niepoprawni”. Ewangelista stwierdza ogólnie, że „wielu nastawało na niego (to jest na niewidomego żebraka z dzisiejszej perykopy ewangelicznej), żeby umilkł” – przy tak ogólnym stwierdzeniu, nie możemy dokładnie powiedzieć, czy byli w tej grupie Apostołowie, uczniowie Jezusa, ale sądząc po tym, jak wcześniej nie chcieli dopuścić dzieci do Jezusa, jak irytowali się na tych, którzy z nimi nie chodzili, możemy domniemywać, że i oni próbują jakoś uciszyć Bartymeusza. Ale dlaczego? Czyżby znów uważali się lepsi od innych, z jakimś szczególniejszym prawem decydowania?
Lecz Jezus „przystanął i rzekł: zawołajcie go” – i wtedy również oni musieli się zatrzymać. Żeby spotkać się z drugim człowiekiem, trzeba się zatrzymać. Przywołanie kogoś do siebie, pozwolenie na to przyjście (zbliżenie) jest zawsze ryzykiem z naszej strony. Może dlatego tak łatwo wpadamy w pokusę obwarowania się murami, zamaskowania się, ukrycia za fasadami jakiś tytułów, gier, zasad – a przecież braćmi i siostrami jesteśmy. Kiedy św. Franciszek z Asyżu wybierał drogę dobrowolnego i całkowitego ubóstwa, nie chodziło mu o ekonomiczny system, ale o wybór stanu społecznego – dla niego ubóstwo było czymś więcej niż „nieposiadaniem” – chodziło o bycie dla innych, o wspólnotowość, o tę „mniejszość”, a nie o dążenie do wielkich przywilejów i zaszczytów. Dla niego zaszczytem było braterstwo z tym najmniejszym i wykluczonym. A rozpoczęło się to od spotkania z trędowatym – od spotkania, podczas którego Święty zszedł z konia, co symbolizuje właśnie to stanięcie na równi, i pochylił się nad potrzebującym, ale było to Jezusowe pochylenie, pełni miłości i delikatności, a nie wyniosłej dobroczynności, która i tak jakoś mówi: ja, dający, jestem lepszy.
„Jezus przystanął i rzekł: zawołajcie go.” – pozwolić drugiemu człowiekowi zbliżyć się do mnie, dać mu przestrzeń i czas. To zawsze jest poruszające w scenach uzdrowienia, że Pan kieruje naszą uwagę ku wierze danej osobie, nie zatrzymuje naszej uwagi na swojej mocy. Jakby chciał się ukryć. A przecież wiemy, że wiara jest łaską, jest darem, który możemy – jak wszystko – przyjąć, rozwinąć, podjąć współpracę, albo możemy odrzucić, zaniechać. „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła” – a przecież mógł Chrystus powiedzieć: Patrzcie, podziwiajcie, oto Ja go uzdrowiłem. Jak my zachowalibyśmy się w takiej sytuacji? Jest jeszcze jedno. Dziwimy się nadzwyczajnymi uzdrowieniami, podziwiamy takie ewangeliczne opisy (by skoncentrować się tylko na Słowie Bożym w tym rozważaniu), a przecież: czy one naprawdę są takie „nadzwyczajne”? Czyż nie są raczej wypełnieniem tego, co zapowiadali prorocy, co czytamy i o czym słyszymy choćby w dzisiejszym pierwszym czytaniu i w Psalmie?
Czasem jednak możemy mieć wrażenie, że my wołamy, a Pan przechodzi drogą i jakby nas nie zauważał. Ale czy na pewno tak to właśnie wygląda? Możemy to my wołamy, ale jesteśmy jednak obok? Tak, możemy podziwiać i czerpać inspirację z motywacji owego niewidomego żebraka, który tak uporczywie i nieustannie wołał do Pana, którego przecież – jako niewidom – nie widział. Wołał, bo to, co usłyszał o Nim wystarczyło mu, by uwierzyć. Św. Paweł w Liście do Rzymian stwierdził, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa.” Zastanawia mnie ta wiara „niewidomego”. Nie chodzi oczywiście o tę fizyczną niezdolność patrzenia. Zastanawia mnie to, że my – w większości – fizycznie nie mamy problemu ze wzrokiem, a jednak mamy problem z wiarą. Może dlatego, że u „niewidomego” niejako wyostrzona musi być ufność, zawierzenie. Choć może być i w drugą stronę – nie może być on zbyt łatwowierny. Więc jak to jest z nami? Czy nam „wystarczy” Słowo Boże? Można zdobywać wiedzę teologiczną, a pozostać „niewidomym”.
Miło słucha się o uzdrowieniach, ale czy zastanawialiśmy się – przecież dla uzdrowionych to jest radykalna zmiana znanej codzienności. Przecież w jakimś sensie przyzwyczaili się do tego stanu. Od zależności (żebranie) po osobistą odpowiedzialność (mocno jest to zaakcentowane, gdy paralitykowi Pan mówi: weź swoje łoże – życie – i chodź); od stanu bierności po aktywność i samodzielność; od przyjmowania opinii i opisów innych po samodzielny osąd; od czerpania współczucia po możliwość pomocy innym, i tak dalej. Takie przejścia to radykalna zmiana rzeczywistości. Z uzdrowionymi „spotykamy” się tylko w chwili, gdy doświadczają cudu od Jezusa. A co dzieje się później z nimi, gdy muszą się zdarzyć z nową codziennością? To pierwszej euforii i radości, wdzięczności, pozostaje przystosowanie do tego, co „nowe”. Czy kiedyś się nad tym zastanawialiśmy?
Ale powróćmy do perykopy, bo ona w swojej strukturze też jest bardzo interesująca. Zazwyczaj w takich opisach po prostu poznajemy bolączkę, z którą zmaga się dany człowiek – w tym przypadku jest inaczej. Poznajemy zarówno miejsce, gdzie to się dzieje, jak i imię żebrzącego niewidomego, czyim jest synem. To bardzo szczegółowe opisy, także zawierające elementy jego ubioru. Bartymeusz jest „konkretnym” człowiekiem. Jest tym „konkretnym” dzieckiem, które gdzieś zagubiło się („niewidomy”, stracił z pola widzenia Ojca; jest przy drodze, a nie na drodze – ale do tego jeszcze wrócimy). Ten, z kim spotyka się Jezus, nie jest dla Niego anonimowy. Ja nie jestem dla Boga jednym z wielu. Nie poznajemy tożsamości tych, którzy chcą, aby niewidomy zamilknął, ale poznajemy tyle szczegółów o uzdrowionym.
Żeby zacząć wołać, trzeba uświadomić sobie swoją potrzebę, odkryć dany brak, nazwać tęsknotę i pragnienia. Zresztą, Jezus pyta się: „co chcesz, abym ci uczynił?” Znamy to pytanie z poprzedniej niedzieli, prawda? Tylko, że tym razem odpowiedź jest jakby „innego” gatunku. „Rabbuni, żebym przejrzał” – tak tym razem brzmi odpowiedź. Tu nie chodzi o realizację swoich ambicji, ale o przejrzenie, które może być dla nas symbolem duchowego przebudzenia, przejścia od swojego spojrzenia na patrzenie według Bożej logiki, Bożym spojrzeniem. Ale czy ta odpowiedź nie przypomina nam jeszcze innej, tej zapisanej przez św. Jana? Tak, tym zwrotem: „Rabbuni” zwróciła się do Zmartwychwstałego Pana Maria Magdalena. Nie tak oficjalnie: „Rabbi”, ale „Rabbuni” – z pewną nutą zażyłości, co może być zrozumiałe w relacji z Marią Magdaleną, ale przecież Bartymeusz spotyka Jezusa po raz pierwszy (nawet nie możem powiedzieć, że „wcześniej widział Jezusa”, bo Go nie widział – i dosłownie i w przenośni). To jak wypłynąć na głębię. Przychodzi mi na myśl postać św. Matki Teresy z Kalkuty (choć może przykład nie jest do końca „szczęśliwy”, jako, że na początku swojej drogi, powołania w powołaniu, miała doświadczenie Boga) – niemalże pięćdziesiąt lat w ciemności, ale szła za Panem; poprzez zaufanie bezgraniczne w tej ciemności rozpoznawała Jego wolę, Jego głos, Jego samego.
Ewangelista zapisał, że żebrak zrzucił z siebie swój płaszcz, kiedy usłyszał, że Pan go wzywa. Od razu kojarzy mi się to z odwrotną sytuacją w przypowieści o powrocie syna i miłosiernym ojcu. W tamtej bowiem historii to ojciec na nowo nakłada na syna płaszcz, jako symbol przywróconej godności dziecka. Płaszcz i pierścień. A tu Bartymeusz zrzuca z siebie płaszcz. To jak scena ogołocenia. Chce przed Jezusem stanąć w całej prawdzie o sobie rozpoznając instynktownie, że miano „żebraka” i „niewidomego” nie jest jego prawdziwą (jedyną i absolutną) godnością. Jest kimś „więcej”. Ale właśnie – odrzucić płaszcz, który nałożyliśmy sobie sami, albo nałożyli nam go inni, nieraz po tak powierzchownej ocenie naklejając etykietki i szufladkując, a pozwolić, by Pan przyodział nas w nowe szaty. O tym czytamy w Apokalipsie. A będą to szaty wypłukane we Krwi Baranka, oczyszczone, wybielone w Jego Krwi. Taka jest bowiem cena naszej godności dziecka Bożego. Zrzucić więc ten „ludzki” płaszcz i stanąć przed Chrystusem w całej prawdzie. Niczego nie ukrywać. A pamiętamy zachowanie Piotra, kiedy nad Jeziorem Galilejskim spotyka się z nim Zmartwychwstały? Szymon Piotr jest w łodzi, gdy Jan mówi, że „to jest Pan”, Apostoł nakłada na siebie odzienie i rzuca się, by przez wodę przyjść do Chrystusa. Powiedzielibyśmy, że to nielogiczne zachowanie, bo przecież ta szata przemokła. Ale czy ten gest nie jest symbolem wstydu Apostoła, który trzykrotnie wyparł się Pana? I jeszcze jeden motyw. Gdy pojmano Jezusa, zdjęto (zszarpano) z Niego jego szaty, a dla pośmiewiska nałożono na niego purpurowy płaszcz i wyszydzano z Niego. Dlaczego odbieram komuś godność i nakładam, według siebie wybrany, inny płaszcz? Dlaczego w naszym życiu jest tyle kombinowania? Jeszcze można by powiedzieć „pól biedy”, gdy to my sami ze sobą, ze swoim jestestwem tak kombinujemy, ale dlaczego przekraczamy granice drugiej osoby i tak czynimy z jej życiem? Kiedy św. Franciszek wyrzekł się publicznie swojego ojca, również zdjął szaty i nago stanął przed swoimi krajanami – wówczas biskup okrył go swoim płaszczem, w tym geście biorąc go pod swoją opiekę. Bartymeusz zrzuca swój płaszcz prowadzonego do tej pory życia i z ufnością oczekuje, że teraz Pan da mu nową szatę.
Żebrak niewidomy wołał do Jezusa, ale to Jezus powiedział ludziom, swoim uczniom być może, żeby go zawołali. Można by powiedzieć, że to takie wzajemne wołanie. Gdyby nie jakieś wewnętrze poruszenie, żebrak by nie wołał do Pana, jako „niewidomy” nie dostrzegłby Jego przejścia. Trudno mi to ująć w słowa, tę myśl, która się rodzi o tym wzajemnym wołaniu. Wiara jest łaską, nie wierzylibyśmy, nie miłowalibyśmy Pana, gdybyśmy wpierw nie zostali pociągnięci Jego miłością, pociągnięci przez Niego. Wzajemność. Przy czym z naszej strony wszystko to jest raczej odpowiedzią niż aktem początkowym. Przedziwne jednakże jest to Jezusowe polecenie, ponieważ zwraca się do tych, którzy najpierw próbowali uciszyć żebraka, a teraz mają go zawołać, przywołać do Pana. Zmienia się postawa tłumu, gdy dostrzegając ten gest Jezusa, który zatrzymuje się, chce wysłuchać tego człowieka, czeka na niego i jest otwarty na to, co ma on Mu do powiedzenia. Czy obserwuję gesty, postawy Jezusa i pod wpływem tych obserwacji weryfikuję swoje postępowanie?
I ostatnia – jak sądzę – myśl. Pewien szczegół, na który moją uwagę zwrócił komentarz do tej perykopy przeczytany w październikowym numerze „Rycerza Niepokalanej”. Bartymeusz siedział przy drodze, a Jezus szedł drogą. Chodzi o tę „drogę”, o to miejsce, w którym każdy z nich się znajdował. Jezus zmierza do Jerozolimy, jest w drodze (miejsca w Ewangeliach też są swoistego rodzaju przesłaniem, treścią) – a ów człowiek siedzi. Ruch i stagnacja. Jezus o sobie powiedział, że jest Drogą. Wiara to wejście w bliskość, w relacją z Bogiem – a żeby wejść, to nie można siedzieć „przy drodze”. Człowiek musi wstać. Zrzucić to, co zbędne, to, co go przytłacza, zmierzyć się z rzeczywistością, ze swoimi słabościami, ale i też odkryć to, co dobre, wziąć odpowiedzialność – wstać właśnie. Z życiu niewidomego dokonuje się swoistego rodzaju przejście – o czym już rozważaliśmy. Lecz jest to właśnie także przejście od bycia „przy drodze” do wejścia „na drogę”, by tą drogą podążać. Skoro Jezus powiedział o sobie, że jest Drogą, to bycie „obok drogi” możemy odczytać także jako bycie „obok Jezusa”. Ale to nie takie bycia „obok” jak nieraz mówimy do kogoś nam bliskiego: nie bój się, jestem obok ciebie, trzymam cię za rękę, podpowiem ci, pomogę itp. Nie. To bycie „obok”, w którym możemy odczytać pewną bierność, obojętność. Kiedy jednak Bartymeusz decyduje się na gest powstania – wychodzi z tego bycia „obok” i dopiero wówczas może zacząć się wchodzenie w relację, budowanie relacji. Samo wołanie do Boga nie jest jeszcze głęboką relacją. Przyjrzyjmy się naszym modlitwom, naszej pobożność. W książce „Co to jest chrześcijaństwo? Testament duchowy” Benedykta XVI (wydanej po śmierci Ojca Świętego) znalazłam takie jego słowa, że „wiara to nie idea, lecz życie”. Tak. Jeżeli więc wiara to nie idea (wobec której moglibyśmy być jakoś „obok” nawet po wielokroć ją rozważając), lecz jest to życie, to dlatego nie można być „obok drogi”. Nie da się przeżywać życia (wiary) będą obok. I chyba do takiego powstania wzywa nas ta perykopa.
Bartymeusz robi bardzo odważny krok. Bo płaszcz – gdy sięgniemy do piątego rozdziału Ewangelii wg św. Mateusza albo do szóstego rozdziału Ewangelii wg św. Łukasza, w których to mowa jest o miłości nieprzyjaciół i oddania nawet płaszcza temu, kto się tego domaga; oraz gdy powiążemy to z 24 rozdziałem Księgi Powtórzonego Prawa („zwrócisz mu zastaw przed zachodem słońca, aby mógł spać pod swym płaszczem, błogosławiąc tobie, a Pan, Bóg twój, policzy ci to za dobry czyn.”) – jest także obrazem „ostatniego” zabezpieczenie. Ktoś widząc ten czyn żebraka, mógłby zapytać, o pod czym on teraz będzie stał, czyli co będzie jego zabezpieczeniem? A jednak ów niewidomy robi ten odważny krok – zrzuca swoje zabezpieczenie, aby całą nadzieję złożyć w Bogu. Przechodzi od trzymania życia w swoich zaciśniętych dłoniach do gestu otwartych dłoni, które to życie oddają Panu. Gdy tak postąpimy, doświadczymy pewnie tego, o czym słyszymy w Psalmie: Pan łzy zamienia na radość.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA