VI Niedziela Wielkanocna (rok B)
Kolejna niedziela to kolejna szansa na poznawanie Bożego Oblicza, tego jaki On jest. To kolejna okazja, by pozwolić swojemu sercu, swoim myślom na doświadczenia Bożej miłości. To kolejna szansa na to, by nią się zachwycić nie bojąc się zaangażowania w Boże sprawy, w Boży plan dla mnie, który zawsze jest planem miłości i miłosierdzia, szlakiem biegnącym przez najlepsze drogi, najbezpieczniejsze, nawet wówczas gdy może się wydawać, że prowadzą one przez ciemną dolinę, przez zbyt wysokie góry, strome zbocza, kręte aleje, w których sami pewnie łatwo byśmy się szybko pogubili, ale wiemy, że prowadzi nas najlepszy Pasterz. Obraz Boga jako Dobrego Pasterza nie jest zarezerwowany tylko dla czwartej niedzieli okresu wielkanocnego. Świadomość tego, że nasz Bóg jest naszym Dobrym Pasterzem powinna przenikać całą naszą codzienność. Ten jednak niedzieli kontynuujemy lekturę piętnastego rozdziału Ewangelii według świętego Jana, więc stajemy w obliczu obrazu winnego krzewu, który jest złożoną bogatą całością, symbolem naszej komunizm Bogiem, Bożego przymierza z nami, bo pamiętajmy że to przymierze to zawsze On zawiera pierwszy – my jesteśmy tymi, którzy odpowiadają, budując na Jego wierności. Chrystus jest winnym krzewem, którego my jesteśmy latoroślami. Ojciec zaś jest Tym, który uprawia – to jest nieustannie otacza swoją opieką i troską, która wyraża się również w tym, że nieraz musi przyciąć to, co uschło i oczyścić, aby latorośl mogła przynosić dobre i trwałe owoce. To jest bowiem powołanie każdego z nas: przynosić dobre owoce, z których inni będą mogli czerpiąc, poznawać Boga samego.
To wielka misja: ukazać Boga. Zmierzył się z nią także pierwszy spośród apostołów, Święty Piotr, o czym czytamy w pierwszym czytaniu tej niedzieli zaczerpniętym z Dziejów Apostolskich. Przyznam się, że w tym pierwszym czytaniu tak bardzo uderzyły mnie dwa zdania. Pierwsze to wyznanie Apostoła, że „ja też jestem człowiekiem”. Wydawać by się mogło proste zdanie, a jednak w kontekście całej sytuacji stanowi ono świadectwo pokory oraz prawdę o sobie samym. To nie swoją mocą, zdolnościami, talentami, ambicjami Piotr dokonał nawrócenia lub uzdrowienie jak w innych scenach. Owszem, owa otwartość serca, zdolność zawierzenia Bogu, te wszystkie dobre cechy i talenty, którymi Bóg obdarza każdego z nas, są niejako kanałami Bożej łaski, to bowiem poprzez nie przyczyniamy się do budowania Jego Królestwa na ziemi i głosimy Jego chwałę na codziennych drogach. „Ja też jestem człowiekiem” – to wyznanie, która przypomina nam że jest Bóg, który jest ponad nami. Owszem mamy prawo do tego aby nas pochwalono, aby radować się dobrym słowem, doświadczyć wdzięczności i ucieszyć się nią, bo pokora to prawda, więc kiedy przyznajemy się, że coś udało nam się dokonać, stajemy w prawdzie. Tylko, że zawsze wówczas musi pojawić się również „przecinek”, po którym nastąpi ciąg dalsze zdania, w którym przyznamy, że ów sukces nie wynika tylko z nas, ale jest właśnie efektem naszej odpowiedzi na Bożą łaskę. Ostatnio bliski jest mi obraz dwóch połączonych dłoni: nasza dłoń spleciona dłonią Boga. Myślę, że chyba o to chodzi w naszym życiu, przy czym oczywiście to dłoń Boga jest tą, która prowadzi, ale nie szarpie na siłę, tylko subtelnie trzyma jednocześnie pozostawia wolność. Nasza dłoń zawsze może się wysunąć, mamy do tego prawo, ale czy pamiętamy jakie wówczas mogą zaistnieć konsekwencje? „Ja też jestem człowiekiem” to również obraz tego, że Piotr, chociaż pierwszy z grona Apostołów i wyznaczony do przewodzenia Kościołowi, nie stawia się ponad tymi, którzy zmagają się z różnymi słabościami, bolączkami, którzy dopiero odkrywają Boga i Jego łaskę. Mimo swojego szczególnego wybrania, ale zapewne mając także w sercu żywą pamięć swoich porażek i słabości, z którymi musiał się zmierzyć, Piotr mówi w pokorze: „ja też jestem człowiekiem” czyli jestem tak jak wy, jestem jednym z pośród was. Nawiązując do obrazu powołania możemy tu skojarzyć słowa z Listu do Hebrajczyków, że kapłan, rozszerzmy to: każdy powołany, z ludu jest wziętej i dla ludu ustanowionych w sprawach odnoszących się do Boga. Ma mówić o Bogu, świadczyć o Nim, uczyć ukazywać Go swoim życiem, wypełniać święty kult, ale nie jest ponad tymi, do których jest posłany. Zobaczmy to na przykładzie misjonarzy. Jeżeli misja dokonuje się z poziomu dominacji będzie ona wymuszonym aktem wiary, ale nie chodzi przecież w wierze o dominację ale o pozyskanie serc dla Chrystusa. „Ja też jestem człowiekiem” to znaczy jestem kruchy i pewnie jeszcze nieraz upadnę, popełnię błąd, wysunę moją dłoń z dłoni Boga. Jest to także przypomnienie i lekcja dla nas, abyśmy strzegli naszych serc przed pokusą postawienia człowieka w miejsce Boga, bo ktoś nam się wydaje taki wspaniały i niezastąpiony. Owszem, relacje, spotykani ludzie, których Bóg stawia na naszej drodze, to także Jego dary. Jesteśmy sobie nawzajem zadani i podarowali, nikt z nas nie jest samotną wyspą i nikt z nas nie może zamykać się w sobie samym, mamy być jeden dla drugiego. Pewnie każdy z nas w swoim życiu tego doświadczył kiedy poznał kogoś, kto ukazał mu drogę, pomógł, wsparł dobrym słowem, radą, trwał w trudnych chwilach. Doświadczaliśmy tego kiedy poznawaliśmy świadków wiary, którzy pomagali nam rozeznawać powołanie, uczyli modlitwy, swoim życiem ukazywali piękno ewangelicznej drogi przyjaźni z Bogiem. Takie relacje i takie osoby to wielkie dary, ale właśnie dary, których Dawcą był, jest i pozostaje Bóg.
Jest jeszcze jedno zdanie z przytoczonego fragmentu Dziejów Apostolskich: „Bóg, który nie ma względu na osoby” – to też wyznanie Piotra. Czy dostrzegam w sobie taką postawę, o której tutaj mowa? Czy patrząc na moje decyzje, wybory, słowa, zachowania, ktoś również mógłby powiedzieć, że nie mam względu na osoby? To w ogóle jest niesamowity obraz, który śledzimy przez niemalże wszystkie stronice Dziejów Apostolskich. Święty Łukasz wspaniale tu oddaje właśnie to, że łaską wiary obdarowani zostali zarówno ci pochodzenia żydowskiego jak i Grecy, poganie. Duch Święty został dany im tak samo jak Apostołom w dniu Pięćdziesiątnicy. Niesamowite jest także entuzjazm ich wiary i nawrócenie. Bóg jest hojnym Dawcą, który nikogo nie pomija, właśnie dlatego, że nie ma względu na osoby, ale ma wzgląd na to, by każdego doprowadzić do zbawienia. Te dwa przytoczone zdanie łączą się w tym miejscu. Kiedy Piotr mówi „ja też jestem człowiekiem” to tak jakby mówił, że mimo tej słabości grzechu, do którego jest zdolny, to Bóg nie miał na to względu i w miejsce jego zaparcia się, Pan zapytał o miłość. W tej scenie rozumiemy zdanie, że miłość zakrywa wiele grzechów (ale oczywiście miłość roztropna i rozsądna nie naiwna i powierzchowna).
Poprzedniej niedzieli św. Jan w swoim liście ukazywał nam Boga jako Światłość, a teraz mówi: Bóg jest Miłością. I możemy zadać sobie pytanie, co to znaczy, że Bóg jest Miłością? Miłość boga objawia się w bezgranicznym darze samego siebie. To patrząc na Jezusa przybitego do Krzyża i Zmartwychwstałego odkrywamy że Bóg jest pełnią Miłości, jest samą Miłością. Miłość Boga kontemplujemy w Jego pokorze i uniżeniu, które de facto oznacza wywyższenie i potęgę wolności królowania. Miłość to nie tkliwość uczuć czy nagły poryw serca, choć są to elementy miłości, coś z czym miłość kojarzymy, jak ją odbieramy, ale miłość to realizm decyzji. Mówiąc o miłości Boga, mówimy jednocześnie o decyzji Jezusa podjętej w Getsemani, kiedy przyjął wolę Ojca. Czy jest we mnie takie doświadczenie miłości Boga, miłości, która zbawia zapominając o sobie samej? To bardzo ważne, bo możemy wiele mówić o wierze i o miłości Chrystusa, a tak naprawdę zatrzymać się tylko na poziomie wiedzy i przekazywanej tradycji, a nie przejść do najważniejszego poziomu, jakim jest osobiste doświadczenie tej tajemnicy. Czy doświadczam tego, że Bóg jest miłością, to znaczy jest darem z siebie dla mnie i czy potrafię przyjąć ten dar? A przecież jest to dar wymagający, bo Ten, który daje jednocześnie zaprasza mnie do radykalnego naśladowania Go. Nie ma innej odpowiedzi na miłość, jak tylko jej odwzajemnienie.
Wciąż trwamy w rozważaniu tajemnicy paschalnej i ta myśl naprowadza nas do stwierdzenia, że to właśnie miłość rodzi do życia, to miłość ma w sobie życie i jest zdolna to życie przywrócić, to jest odsunąć kamień, zdjąć głaz z naszego serca i tchnąć nowe życie tam gdzie, po ludzku, wydawałoby się, że już nastąpił kres. W tym miejscu trochę łączą się nam czytania, to jest ten fragment z Listu św. Jana z fragmentem z Dziejów Apostolskich, które przecież także zachęca nas do tego, aby nikomu nie zamykać drogi do doświadczenia Bożej miłości. A Bóg w wolności swojego obdarowywania nieraz naprawdę potrafi nas zaskoczyć. Dlatego wielokrotnie na kartach Nowego Testamentu znajdziemy przestrogę przed byciem sędzią. Św. Paweł studził wszelki zapał osądzania mówiąc w jednym ze swoich listów: poczekajcie – parafrazując jego słowa – aż tam w niebie poznamy pełnię prawdy i rzeczy tajemne zostaną przed nami odsłonięte. Nawiązując do pierwszego czytania, tam gdzie słyszeliśmy słowo „Bóg” możemy wstawić słowo „miłość” – idący za intuicją św. Jana, można powiedzieć, że „miłość nie ma względu na osoby”. Prawda ta jest dla nas wyzwaniem, ale jednocześnie może być przyczynkiem do refleksji nad pytaniem kogo i dlaczego miłuję oraz jaka tak naprawdę jest moja miłość: czy skupiona na sobie czy gotowa na wyjście ku drugiej osobie? Skupiona na doczesnych przyjemnościach i na tym co odczuwalne czy wierna nawet wtedy, gdy w osobistym ludzkim odczuciu dzień byłby jak noc? „Miłość, która nie ma względu na osoby” to także ten cud Bożej prawicy, o której słyszymy w Psalmie tej niedzieli. W psalmie tym wysławiamy Boże zwycięstwo i przeżywany okres liturgiczny przenosi nas myślą do Wielkanocnego Poranka, ale przecież to zwycięstwo ma miejsce zawsze wtedy gdy, jak już to nieraz mówiliśmy, pokonując siebie pozwalam Bogu przeze mnie kochać i tę miłość objawiać. To jest świadczyć konkretną postawą, a także osobistym nawróceniem, które nieraz po prostu musi się dokonać na płaszczyźnie naszych myśli, postrzegania rzeczywistości. tego jak patrzymy na drugą osobę.
Ewangelia tej niedzieli to kontynuacja piętnastego rozdziału Ewangelii według św. Jana, którą słyszeliśmy poprzedniej niedzieli. Idąc za intuicją tamtych wersetów odkrywamy, że do realizacji przekazania miłości niezbędne jest nasze osobiste zakorzenienie w Chrystusie i poddanie się pod troskliwą opiekę Ojca. Bez tego osobistego i głębokiego, autentycznego zapatrzenia w Chrystusa, jesteśmy niezdolni do autentycznej ewangelicznej miłości. Jezus kontynuując ten temat wskazuje na swoją niepowtarzalną relację z Ojcem i zaprasza nas do tej relacji, co powinno napełniać nas zdumieniem, nigdy niekończącą się wdzięcznością i uwielbieniem. Bowiem mówiąc, zachęcając i zapraszając nas, abyśmy trwali w Jego miłości od razu odnosi to do swojej miłości Ojca. Spróbujmy to sobie wyobrazić: Syn i Ojciec doskonale zjednoczeni w miłości i gdzieś pośrodku tego obrazu jest miejsce, jest przestrzeń, dla mnie, dla każdego z nas. Jezus mówi: trwajcie w miłości Mojej jak Ja trwam w miłości Ojca, jak Ja przez Ojca jestem miłowany, i jak Ja Go miłuję. Miłość Jezusa do Ojca znowu kontemplujemy w tym szczególnym momencie, który dokonał się w Ogrodzie Oliwnym. Ojciec w swoim Synu daje się nam, a Syn objawia tę miłość przejmując Krzyż i w Zmartwychwstaniu pokonując śmierć, to jest wprowadzając nas przez miłość do nowego życia. Czy nie porusza się nasze serce gdy o tym myślimy, gdy wyobrażamy sobie ten obraz właśnie? Mówi się, że tą miłością, która scala Ojca i Syna jest Duch Święty. Szykujemy się do uroczystości Jego Zesłania, więc może warto już także na te Trzecią Osobę Trójcy Przenajświętszej skierować nasze spojrzenie? Gdy Jezus mówi: trwajcie w miłości Mojej, to czy jednocześnie nie zaprasza nas do trwania w Duchu Święty? W Duchu, który jest Pocieszycielem, Ożywicielem, Światłością sumień, Parakletem, Adwokatem. Poprzedniej niedzieli zatrzymaliśmy się nad Jezusowym wezwaniem „trwajcie w miłości Mojej” rozważając ją w kontekście pokory i prośby Boga, który wie najlepiej, że tylko w tym trwaniu w Nim jest nasze ocalenie i pełnia życie. Jezus tą prośbą czy tym wezwaniem nie chce nas niewolić czy ograniczać w jakikolwiek sposób, bowiem to Bóg w doskonały sposób szanuje naszą wolność, dar, który zresztą od Niego otrzymaliśmy. Teraz jednak możemy spojrzeć na to wezwanie w kontekście naszej wierności. W innych przekładach możemy znaleźć zamiast czasownika „trwajcie” czasownik „wytrwajcie”. Kiedyś zastanawiałam się, czy jest jakaś różnica między tymi określeniami i przyszła mi taka myśl, że czasownik „trwajcie” jest jakby szerszy w czasie, natomiast „wytrwajcie” jakby skoncentrowane było na jakimś konkretnym momencie. W ten sposób czytając to zdanie możemy odkryć Bożą zachętę do tego, aby zawsze, niezależnie od okoliczności, sytuacji, stanu w jakim byśmy się znajdowali, trwać w Nim, to znaczy: być przy Nim, jednocześnie pozwolić Jemu być przy nas. Oczywiście Bóg zawsze jest przy nas, „w Nim jesteśmy, żyjemy i poruszamy się” jak napisze św. Paweł, ale chodzi jeszcze o taką naszą wolną decyzję i przyzwolenie na Jego Obecność w moim życiu. „Trwajcie w miłości Mojej” to znaczy: bądźcie wierni, choćby przyszło wam płynąć przez wzburzone morze, w środku nocy, gdy dokoła szaleje burza. Trwajcie w miłości Mojej czyli bądźcie jej wierni także wtedy gdy, po ludzku wydaje się to już niemożliwe albo pozbawione sensu czy znaczenia. I w ten sposób realizujemy Jezusowe przekazanie miłości wzajemnej i Boga.
Następnie słyszymy o radości. Jest ona pragnieniem Bożego Serca dla nas i Chrystus od razu wskazuje gdzie szukać jej źródła i na jakich ścieżkach ją możemy odnaleźć. Najpierw będzie to radość z samego daru miłości, a więc z daru Boga dla nas. Dalej, możemy odkrywać radość właśnie w naszej odpowiedzi udzielonej na tę miłość, więc także z naszej wierności z trwania w Chrystusie. Kiedy Jezus mówi o swojej radości, możemy przypuszczać, że dla Niego jej źródło bije w pełnym posłuszeństwa przyjęciu woli Ojca i w uczestnictwie w Jego planach względem nas, to jest w realizacji naszego zbawienia. A gdzie ja szukam radości? Jak ją postrzegam i rozumiem?
Kolejne wersety znów pokazują nam, jak bardzo konkretny jest Bóg. Jeżeli czynicie – mówi Jezus – wtedy jesteście moimi uczniami, wtedy dajecie o Mnie świadectwo, wtedy naprawdę trwacie we Mnie i w Mojej miłość. A cóż mamy czynić jeśli nie właśnie urzeczywistniać Ewangelię w naszym tu i teraz?
Myślę, że każda osoba, która rozpoznawała w swoim życiu powołanie, odkrywała ten wyjątkowy moment pociągnięcia przez Boga, szczególnie w swoim sercu przechowuje także ten werset z dzisiejszej perykopy: „nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” Źródłem wszystkiego jest Pan. To przypomnienie abyśmy nie polegali na sobie. I znów chciałoby się przywołać słowa z Listu do Hebrajczyków, że nikt sam z siebie nie bierze tej godności – tu oczywiście autor mówi o kapłaństwie Chrystusowym, ale my możemy to odczytać w kontekście każdego powołania, tego prawdziwie rozeznawanego na modlitwie w zgodzie z wolą Ojca, w zaopatrzeniu na Syna w świetle Ducha Świętego. Ale idźmy dalej: do czego wybiera nas Pan? Czytamy, abyśmy „szli, przynosili owoc, aby ten owoc trwał”. Pamiętajmy, że jesteśmy cały czas w kontekście ewangelicznej opowieści o winnym krzewie, którego jesteśmy latoroślą. Jeżeli spojrzymy na to, że Chrystus jest krzewem oraz, że Kościół został nazwany Mistycznym Ciałem Chrystusa, to możemy zadać sobie pytanie o to jak trwam w Kościele, którego jestem winną latoroślą i jaki przynoszę owoc? Ale zwróćmy uwagę na tą, że w tym zdaniu mowa jest także o tym abyśmy „szli”. Możemy w tym zauważyć wskazówkę, że wiara to bardzo dynamiczna relacja, podobnie zresztą jak miłość. Jesteśmy nieustannie zapraszani do tego, ażeby wychodzić, uczynić ten przysłowiowy pierwszy krok, nigdy nie ustać w drodze, tak jak Jezus przemierzał ścieżki swojej doczesnej ojczyzny. I mamy przynosić owoc – o tym trochę już poprzedniej niedzieli rozważaliśmy, ale tu zauważmy, że owoc ma być trwały, nie chodzi więc o jakiś zryw, nagły poryw, ale o trwałość, co wiązałoby się także z Jezusowym wezwaniem: trwajcie w miłości Mojej. Spójrzmy na świętych: oni są dla nas przykładem właśnie tego, że ich owoc trwa – ich ale oczywiście wiemy, że nie byłoby tego owocu, gdyby nie otwarcie na działanie łaski Bożej. Czy zastanawiałam się kiedyś jaki owoc pozostanie po mnie, jakie ślady na doczesnych ścieżkach pozostawię?
Kiedy Jezus łączy miłość i przekazanie, nie robi tego dlatego by nas w jakikolwiek sposób skrępować. On w ten sposób raczej ukazuje, że odpowiedź na miłość wiąże się również z odpowiedzialnością. Ale także wskazuje na to jak niezbędna jest miłość w naszym życiu. I tu możemy zapytać się, czy nie jest przypadkiem także uciekam przed Bożą miłością, bo boję się odpowiedzialności, boję się tego, że w jej obliczu musiałbym dać odpowiedź, która będzie kosztować, ale przecież, aby powstał owoc – odnosząc się już do innej przypowieści – najpierw ziarno rzucone w ziemię musi obumrzeć, aby nie pozostało samo, bo to też jest cechą miłości: pomnażanie. Dlaczego uciekam przed miłością? Dlaczego boję się kochać? Być może znamy to doświadczenie, kiedy stoimy niejako na progu i chcielibyśmy uczynić ten krok naprzód, a jednak czujemy jakąś ciężkość, coś co nas paraliżuje i nie pozwala na ten gest. Dlaczego boję się kochać? Czy jestem gotowy pokochać na wzór Jezusa, to znaczy jednocześnie przyjąć rany i pozwolić by one zmartwychwstały, bo miłość to też przebaczenie, które sprawia, że rany zmartwychwstają. Bóg nie zmusza do miłości, ale znajdziemy na kartach Starego Testamentu wersety o tym, że to właśnie miłością Bóg pociąga, że tymi więzami, którymi Bóg pragnie związać człowieka ze sobą są w więzy miłości, a więc nie uciemiężenia, rygoru, bo nawet jeżeli pojawia się „przykazanie”, nakaz, zakaz, to jego źródło jest właśnie w miłości. Ale jeżeli będę patrzyć na religię, wiarę, Kościół, na Boga jako jedynie na jakiś obowiązek, na literę, którą trzeba wypełnić, to trudno tu mówić o tym by doświadczać pociągnięcia przez miłości, związania więzami miłości, a przecież są to więzy, które paradoksalnie właśnie wyzwalają.
Kiedy Jezus mówi o tym, abyśmy się wzajemnie miłowali, spróbujmy znaleźć w tym zdaniu także zachętę do tego, by pokochać samego siebie, także by pozwolić drugiej osobie by mnie pokochała, przyjąć dar miłości, by samemu stać się darem na wzór Jezus. Co to znaczy pokochać siebie? To znaczy nie uciekać przed prawdą o mnie samym, nie uciekać przed swoimi odczuciami, pragnieniami, przed tym kim jestem, by czasami nie było tak, że jestem najbardziej samotny, bo odrzucałem samego siebie, że ta samotność to wcale nie kwestia tego ilu kontaktów nie nawiązałem, ale to kwestia relacji z samym sobą. Nie bójmy się tego tematu, bo on nie wyklucza w żaden sposób prymatu Boga w naszym życiu. Szanując siebie, miłując siebie w we właściwy sposób, także odpowiadamy na Bożą miłość, bo nasze życie jest Jego darem. Szanując je więc i rozwijając, pielęgnując, chwalimy Stwórcę. Właściwie kształtując siebie sprawiamy, że może przez nas objawić się Boża łaska, która przecież jak uczył już św. Tomasz z Akwinu, buduje na naszej naturze. Jeżeli więc natura będzie właściwie poukładana, wówczas będzie lepszym gruntem dla Bożej łaski. Nie odrzucajmy więc tego, co w nas, nie zakładajmy masek przed samymi sobą, nie bójmy się siebie, ale poznawajmy kim tak naprawdę jesteśmy i co dzieje się w naszym sercu.
Chyba każdego z nas poruszają słowa Jezusa, że ta miłość ma być tak jak Jego miłość. Nie możemy o tym zapomnieć, bo tutaj też moglibyśmy zadać sobie pytanie o to jaki obraz Jezusa noszę w sobie? Weryfikując bowiem to możemy odkryć, że być może w niewłaściwy sposób postrzegaliśmy Bożą miłość, wtedy więc i nasza wzajemna miłość nie byłaby właściwie uformowane. „Jak Ja was umiłowałem”, „Ja” to znaczy Ten objawiony na kartach Ewangelii. Wzór miłości jest w Jezusie, nie w naszych wyobrażeniach o miłości.
W tej perykopie czytamy także słowa o tym, że „nie ma większej miłości od tej gdy ktoś swoje życie oddaje za przyjaciół swoich”. Nad tym zdaniem też można by się długo pochylać, zadając sobie pytanie, kto jest moim przyjacielem. Pewnie można by odczytać to zdanie w kontekście przypowieści o miłosiernym samarytaninie, która paradoksalnie nie jest opowieścią tyle o samarytaninie, ile o tym pobitym człowieku, który jest nam dany i zadany i który jest także sprawdzianem nas samych. Ale zauważmy w tym zdaniu czasownik „oddaje”. Największa miłość nie jest w tym, co zatrzymamy, ale w tym co oddamy. I pewnie bardzo często spotkamy się w tym miejscu z przywołaniem postaci męczenników i z tym jak ich postawa wpłynęła na kolejne osoby czy nawet całe pokolenia, ale my dzisiaj zapytajmy siebie ile tu i teraz, w tym momencie, którym jestem potrafię dać i wobec kogo?
Niech radość Psalmisty, radość z Bożej miłości, napełni nasze serca; niech ta radość będzie naszym udziałem. Odkrywajmy Boże zwycięstwa w naszej codzienności, uwielbiajmy Jego miłość, która nie ma względu na osoby; uwielbiamy Jego spojrzenie, dziękujmy za powołanie, jakim nas obdarza.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA