VI Niedziela zwykła (rok B)
„Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie. Nie bądźcie zgorszeniem ani dla Żydów, ani dla Greków, ani dla Kościoła Bożego, podobnie jak ja, który się staram przypodobać wszystkim pod każdym względem, szukając nie własnej korzyści, lecz dobra wielu, aby byli zbawieni.” – tak dzisiaj św. Paweł poucza Koryntian. „Nie bądźcie zgorszeniem” – to mocna zdanie. Werset wcześniej Apostoł Naród wskazuje, że jeżeli będziemy wszystko, nawet te najbardziej podstawowe czynności (bo przecież wszelką budowę zawsze rozpoczyna się od fundamentów) wykonywali z intencją, że to dla Pana, z tym ukierunkowaniem serca ku Bogu, wówczas unikniemy zgorszenia. Kiedy zaczynamy za bardzo, za mocno i wyłącznie skupiać się na sobie i szukać swoich korzyści, wtedy sami, komplikując sobie sytuację, czynimy drogi naszego życia krętymi. Nasza myśl – oderwana wówczas od Boga, jako Źródła wszystkiego, jako Zbawcy, ale także Przyjaciela, Ojca i Oblubieńca – zaczyna krążyć wokół opinii innych, szukaniu ludzkiego poklasku i wtedy tak łatwo jest pobłądzić, też nieraz w takich okolicznościach musimy wybierać między przypodobaniem się ludziom a wiernością Bogu i Jego nauce, ewangelicznej drodze. Nie być zgorszeniem „ani dla Żyda” – czyli dla tych „pobożnych”, dla tych, którzy tak ufali Prawu, że aż „znosili je przez swoje ludzkie przepisy” (jak na innym miejscu ewangelicznych kart powie Pan Jezus faryzeuszom); nie być zgorszeniem dla „Greka”, czyli dla tych, który swoją ufność pokładali w filozofii, w mądrości, w dociekaniach i rozważaniach, ale także „nie być zgorszeniem dla poganina”, czyli dla tego, który pokłada nadzieję w ciele, w doczesności, w źródłach przyrody mnożąc sobie bóstwa i niejako samodzielnie je formułując na swoją modłę. Nie być dla nikogo zgorszeniem. Św. Paweł napisze, że to Krzyż Chrystusa dla Żydów stał się zgorszeniem, a dla Greka był on głupstwem – dla nas zaś jest znakiem zbawienia. W Bogu wszyscy mamy tworzyć jedno, bo „nie ma już Żyda, ani Greka ani poganina” – jest jeden nowy człowiek, którego właśnie na Krzyżu zrodził Chrystus, a dzisiaj rodzi poprzez sakrament chrztu świętego. Ale w tym fragmencie św. Paweł powie do Koryntian, aby nie byli zgorszeniem również dla „Kościoła Bożego”. Żyjemy w społecznościach, w różnych środowiskach i wspólnotach, gdzie każdy też ma swoje poglądy, jakoś między sobą różnimy się – tak mocno odczuwali to na pewno pierwsi uczniowie Kościoła wmieszani w społeczności pogańskie, narażeni na prześladowania, do tego dochodziły przecież także spory o zachowanie judaistycznych tradycji. I w takich okolicznościach, św. Paweł mówi: nie być dla nikogo zgorszeniem. Jakby mówił: nie być zgorszeniem ani dla świata zewnętrznego, ale także dla tego świata wewnętrznego (Kościoła). Skoro „nie być zgorszeniem” to być świadkiem. Poprzez postępowanie, którego intencje zakorzenione są w Bogu i w rozeznawaniu Jego Woli, mamy być świadkami, zarówno dla „świata”, jak i dla „Kościoła”. Tu znów powraca myśl, która nieraz wybrzmiewała w naszych rozważaniach – łatwo może jest świadczyć tak zewnętrznie, ale czy moi najbliżsi rozpoznają we mnie świadka Chrystusa? Np. kapłan czy zakonnica skupiają wokół wiele osób, często z różnych środowisk, prowadzą bardzo „udane” spotkania i akcje, są rozpoznawani, nazywani „świadkami”, ale kiedy po takim wydarzeniu powracają do swojej wspólnoty, czy nadal są „świadkami”, czy tak samo zachowują się wobec tych, z którymi mieszkają pod jednym dachem? Podałam w przykładzie osoby poświęcone Bogu niejako z racji powołania, ale to przecież dotyczy każdego ochrzczonego. Nasze świadectwo powinno być spójne. To też pokazuje św. Paweł – być świadkiem wobec każdego, choć nieraz będzie trzeba dawać to świadectwo innym słowem, na innym „poziomie”, ale ono ma być jedno. I nie pozwolić, by to świat na nas „wymuszał” formę czy postawy owego świadectwa, ale my mamy czynić to według Bożych wskazań. Mnie osobiście bardzo zatrzymało to końcowe zdanie Świętego Apostoła, gdy mówi, że stara się „przypodobać” wszystkim, ale „szukając nie własnej korzyści, lecz dobra wielu, aby byli zbawieni”. Przypodobać się – czyli jakoś „podbić”, zdobyć serca, ale nie dla siebie, tylko dla Pana. Można powiedzieć, że serce drugiego człowieka jest dla nas jak teren misyjny, na który jesteśmy posłani, by go nieustannie „podbijać” dla Chrystusa – tylko pamiętajmy, że tym pierwszym i najważniejszym terenem misyjnym, jestem ja sam dla siebie. Św. Paweł nie chce głosić Chrystusa „mieczem” ziemskim, tylko „mieczem Słowa Bożego”.
„Nie szukając własnej korzyści” – to w poprzednią niedzielę słyszeliśmy fragment, w którym Święty pisał o tym, że nie czerpie korzyści z głoszenia Ewangelii, bo to jest „po prosto” (chciałoby się tak dopowiedzieć) jego zadanie i nie może postępować inaczej, nie może „nie głosić”. Czyli w dawaniu świadectwa nie chodzi o nas samych. Święty „zdobywa” i niejako „wycofuje się”. Czy kiedy my budujemy jakieś relacje myślimy o własnej korzyści czy o dobru drugiego? Co nami kieruje, czy znamy swoje motywacje? Kiedy działalność św. Paweł przynosiła owoce, on nie cieszył się, tj. nie zwracał, nie przywiązywał uwagi do siebie i fakty „popularności” czy rozpoznawalności, ale cieszył się, bo to oznaczało, że kolejne dusze odkrywały zbawienną miłość i obecność Boga prawdziwego i żywego. Cieszył się, ale ta radość wybiegała dalej niż przysłowiowy czubek własnego nosa. Zadowolenie, radość, to tak naturalne emocje w pisane w nasze człowieczeństwo; odczucia, do których mamy prawo i które powinniśmy w sobie odkrywać, uświadamiać je sobie, zadbać o nie – bez lęku. A będą one właśnie bez lęków wówczas, gdy ukierunkowane będą na Pana, kiedy będą wypływać z tzw. „pobudek wyższych”. Tak, mogę mieć poczucie dobrze wykonanego zadania, ale czy wówczas dziękuję Panu, który to zadanie pobłogosławił? Ten dobry owoc to przecież suma, efekt Bożej Łaski i mojej odpowiedzi na nią, współpracy z nią. Pan chce nam błogosławić i chce nam nieustannie pomagać, abyśmy przynosili autentycznie dobre owoce. On chce także naszej radości. Jednak jak lustro powinno być dla nas to pytanie o nasze motywacje. Zauważmy jak kończy się fragment Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian odczytywany tej szóstej już niedzieli zwykłej w ciągu roku? Kończy się zachętą, by być jego naśladowcą, ale nie ze względu na niego (św. Pawła) i nie czyniąc go punktem odniesienia czy źródłem i najdoskonalszym wzorem – kończy się zachętą by być jego naśladowcą „tak jak ja jestem naśladowcą Chrystusa” – powie św. Paweł. Więc- odniesienie do Chrystusa. Piękna i zarazem pokorna (bo pokora to prawda) jest świadomość, samoświadomość Świętego, że jest on „naśladowcą Chrystusa”. Stoczywszy wiele bojów i przebywszy różne drogi wydarzeń, może tak o sobie powiedzieć. Ale nie chce skupiać na sobie. Nie jest i nie czyni z siebie „idola”. A my? I tu nawet nie tylko chodzi o to, jak my sami siebie postrzegamy, na ile jesteśmy w prawdzie sami ze sobą i siebie odnosimy i konfrontujemy z Chrystusem, ale chodzi również o naszą postawę wobec innych ludzi. Kogo tak naprawdę chcemy naśladować, na kim się skupiamy, za kim podążamy?
W ewangelicznej scenie uzdrowienia trędowatego, Jezus pokazuje nam, że to wierność jest najdoskonalszą formą podążania za Nim. „Idź i pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz” – i to będzie świadectwo. Wierność będzie tym świadectwem. Moja osobista relacja z Panem, to czego doświadczam w tej relacji Jezus poddaje – czy poleca nam poddać – pod rozeznanie posłuszeństwa. Posłuszeństwo, które ma być także formą świadectwa.
„Pewnego dnia przyszedł do Jezusa trędowaty”. – zatrzymajmy się w połowie pierwszego zdania tego ewangelicznego fragmentu zanotowanego przez św. Marka. „Pewne dnia”. To może być każdy dzień, każda chwila – nie ma, nie pada tu żaden konkret, bo każdy z nas ma swój „pewny dzień”, czyli ten moment, kiedy czuje, że już „dalej nie może”, musi coś się przełamać, przemienić. „…przyszedł do Jezusa trędowaty” – czyli ten, który ze względu na swoją chorobę był wykluczony ze społeczeństwa, nie miał prawa do nikogo podejść, musiał być zawsze „poza”. To dla mnie osobiście wyjątkowy obraz. Jezus go nie odpycha, nie zasłania się Prawem, nie przeklina trędowatego i nie ucieka od niego, nie odwraca się od niego. W języku biblijnym wiemy, że trąd oznacza także grzech, chorobę duszy. ale fizycznie trąd oznacza gnicie ciała, którego elementy odpadają. Kiedy popadamy w grzech – od jednego się zaczyna, potem gdy nie podejmujemy walki z naszymi słabościami i niewiernościami możemy doświadczyć efektu lawiny, jedno pociąga za sobą kolejne – nasza dusza, nasze jestestwo, ten święty Boży dar, zaczyna „gnić”, a efekt „odpadania” może być obrazem tego, jak również my sami tracimy łączność ze sobą. Ten efekt utraty łączności z sobą może wynikać także z tego jak my sami popadamy w labirynt nieautentycznego życia, nakładania kolejnych masek i grania, dostosowywania się do ludzkiej opinii, ludzkich oczekiwań i modeli, często tak rozbieżnych z „modelem Chrystusa”. Trędowaty zrywa z tym, wyłamuje się z tego schematu i przychodzi do Jezusa. Przy Jezusie, przy Nim najbardziej, jest przestrzeń dla naszej prawdy o samych sobie. Jezus jest Prawdą, samą Prawdą. Nie wystarczy tylko być „chorym” – tę chorobę trzeba jeszcze ją uznać, ażeby móc odkryć jak bardzo potrzebujemy uzdrowienia. To uznanie, poznanie choroby i przyznanie się, to już pierwszy bardzo ważny krok.
A potem widzimy to ufne poddanie się woli Jezusa: „jeśli chcesz…” – jakże subtelna to prośba: „będzie jak zechcesz”. Trędowaty poddaje wszystko pragnieniu, woli Pana. Nie chce niczego wymuszać, nie naciska, po prostu przedstawia swoją prośbę. A jak to jest u nas? Czy potrafię na modlitwie, w szczerym dialogu z Panem powiedzieć Mu: „jeśli zechcesz, jeśli chcesz”? Oddać swoją prośbę, swoje pragnienia.
Uzdrowiony staje się także świadkiem Bożej mocy. Miał świadczyć swoją wiernością, poddaniu się przepisom przekazanym przez Mojżesza, ale uzdrowiony zaczyna rozgłaszać ów cud. Wtedy to jego doświadczenie Bożej łaski staje się znane licznym osobom. I te tłumy zaczynają poszukiwać Jezusa. Tu pojawia się dla nas kolejne pytanie – dlaczego przychodzimy do Jezusa? Trędowaty przyszedł bo już nie mógł sam nieść ciężaru choroby, tej „nieczystości” – jak to zostało określone w pierwszym czytaniu zaczerpniętym z Księgi Kapłańskiej. Jezus przywraca mu czystość, na nowo włączony zostaje do społeczności, nie musi być już sam. A dlaczego te tłumy zaczęły przychodzić po tej historii do Jezusa? Pytanie polega na tym, czy szukamy „uzdrowienia”, jakiegoś nadzwyczajnego cudu, jakoś też może sensacji – czy autentycznie pragnę spotkania z Jezusem? Pragnę daru czy spotkania z Dawcą? Ciekawe, Jezus nie oczekiwał od uzdrowionego nadzwyczajnego głoszenia, ogłaszania tego cudu – świadectwem (jeszcze raz to pokreślmy) miała być wierność zaleceniom; wykonanie przepisów Prawa. Jasne, ma być w nas coś z „Bożego szaleństwa”, ale czy nie jest nieraz tak, że naszym „kombinowaniem” niejako przeszkadzamy Panu Bogu? Ewangelia jeszcze raz przypomina nam wartość prostoty. Wypełnijmy i zachowajmy dobrze to, co jest nam polecane, a jeżeli Pan zechce „czegoś ponad”, to na pewno w swej Opatrzności da nam to rozpoznać. Najważniejszą „społeczność” w jaką miał wejść uzdrowiony, do jakiej został przywrócony poprzez oczyszczenie, to komunia z Bogiem. On tymczasem „rozproszył” ten dar – może tak był spragniony tej ludzkiej obecności wokół siebie, że tak mocno zaczął opowiadać i zarazem skupiać wokół siebie uwagę? Rodzi się więc kolejne pytanie – dlaczego głosimy? Wciąż musimy przyglądać się naszym motywacjom, intencjom podejmowanych inicjatyw. Co jest dla mnie najważniejsze? Biorąc pod uwagę inne opowieści o dokonanych uzdrowieniach, możemy zauważyć, że dla Pana ważniejsze (w pewnym sensie) było uzdrowienie wewnętrzne, przywrócenie czystości duszy, odpuszczenie grzechów – bo Chrystus patrzy na naszą duszę z perspektywy wieczności, z perspektywy zbawienia, aby ono stało się naszym udziałem. My natomiast nieraz pragnąć tego fizycznego uzdrowienia i skupiając się na tym, co fizyczne, „materialne”, mamy raczej perspektywę doczesną, wymierną „tu i teraz”. Znamy sobie dolegliwości cielesne, a może zaniedbujemy czy wręcz bagatelizujemy potrzebę uzdrowienia duszy, sumienia? Może tę kwestię kompletnie ignorujemy albo żyjemy w jakiejś ułudzie, że „to mnie nie dotyczy”? To są ważne pytanie.
Ale spójrzmy jeszcze na ostatnie zdanie, w którym ewangelista zaznacza, że Jezus oddalił się na miejsce pustynne. Pustynia to miejsce samotności, odosobnienia – jakby w paradoksie do tego pragnienia uzdrowionego czy w kontekście nadciągającego kolejnego tłumu – ale to też miejsce dla Jezusa skupienia, modlitwy, a także walki, jeżeli przypomnimy sobie opis kuszenia. A jednak Jezus udaje się na pustynię, niejako powraca na nią im bardziej „napiera” na niego lud. Z jednej strony – jakby chciał aby Go szukano, by już ten etap szukania był etapem oczyszczenia intencji, może też i sprawdzianem wytrwałości. A z drugiej strony – jakby chciał nam pokazać, że pośród największej nawet aktywności nie może zabraknąć przestrzeni osobistej modlitwy. Choć przychodzi mi na myśl jeszcze jedno spostrzeżenie – czy ja umiem usunąć się na pustynię i to w momencie szczytowej „popularności”? Autentyczna modlitwa ma nas chronić przed pychą – tam na „pustyni” już nie mamy za kim ani za czym się ukryć, stajemy więc w prawdzie przed Bogiem i przed samym sobą. Sądzę, że potrzeba w naszym życiu takich okresów pustyni – i tej rozumianej jako również fizyczne zatrzymanie, zostawienie zgiełku świata, ale i tej duchowej, więc tych chwil wewnętrznej pustyni, która na początku na pewno przeraża i jest wielkim trudem, ale z czasem odkrywamy, że była ona Bożym darem, ważną lekcją i istotnym momentem konfrontacji m.in. właśnie z sobą samym i swoimi intencjami, pragnieniami. Bo przecież słyszymy w dzisiejszym Psalmie, że prawdziwie szczęśliwym jest ten, w duszy którego „nie kryje się podstęp”; szczęśliwy jest ten, któremu „nieprawość została odpuszczona”. Czy to są dla mnie powody szczęścia? Czy raduje się – więc i trwam w dziękczynieniu – za łaskę Bożego przebaczenia, za możliwość zanurzenia się w Jego Miłosierdziu poprzez sakrament pokuty i pojednania, spowiedź św.? Więc i czy to Pan naprawdę jest moją „ucieczką i radością”? Krótki jest tej niedzieli śpiewany Psalm, ale przyjmijmy zachętę Psalmisty: „Cieszcie się i weselcie w Panu, sprawiedliwi, radośnie śpiewajcie, wszyscy prawego serca!” – tak cieszyć się mogą ci, którzy zostali oczyszczeni Bożą łaską. Otwórzmy się na nią, przyjdźmy do Jezusa. Zaraz rozpocznie się Wielki Post. To szczególny czas w Kościele i w historii nasze – także tego osobistego – zbawienia. Przyjmijmy już na początku ten czas z dziękczynieniem, za kolejną szansę, którą otrzymujemy i pozwólmy się Panu poprowadzić – tak jak On będzie chciał.
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii OCPA