Przypowieść o dziesięciu trędowatych jako przyczynek do refleksji o spowiedzi św.
Na pewno doskonale znają Państwo ewangeliczną perykopę o „niewdzięcznych trędowatych” i jednym samarytanie przytoczoną przez św. Łukasza (17, 12-19). Jezus na ich wołanie odpowiada swoim wielkodusznym miłosierdziem, ale wskazuje także na konieczność przestrzegania przepisów Prawa – „idźcie, pokażcie się kapłanom”. Bo tylko oni, według Prawa Mojżeszowego, mogli ocenić czy trędowaty dostąpił uzdrowienia i tym samy stał się na nowo czystym rytualnie. Wiązało się to też ze złożeniem odpowiedniej ofiary. (Dla nas, chrześcijan, katolików mogłoby to przypominać, że Jezus działa w Kościele; mogłoby przypomnieć o wielkiej władzy złożonej w dłonie kapłańskie; Jezus, Bóg jako Źródło, ale i poszanowanie dla Jego „kanałów”). Perykopa porusza oczywiście temat wdzięczności, dziękczynienia, uwielbienia Boga i trwania przy Nim nie tylko wówczas gdy usilnie wołamy, błagamy o Jego ingerencję, ale i wtedy, kiedy oddaliły się już od nas czarne chmury, a Pan wysłuchał naszego wołania. Czy nasza „ambicja” nie zostaje gdzieś dotknięta – podobnie jak mieszkańców Nazaretu – gdy kolejny raz to „poganin” zostaje w Ewangelii pochwalony? A może to my, „praktykujący katolicy”, ludzie na wskroś pobożni, skostnieliśmy w tym wszystkim i nie mamy już tej świeżości „samarytanina”? Czy w naszej religijności jest jeszcze miejsce na spontaniczne uwielbienie, przybiegnięcie do Pana? Prawdziwe trwanie w Kościele, korzystanie z bogactw w nim złożonych, ma sens i jest autentyczne tylko wówczas gdy trwamy najpierw w głębokiej komunii, przyjaźni z Panem. Tylko wtuleni w Niego możemy podążać drogą przykazań, wiernie wypełniać wskazania Magisterium, w końcu – być świadkami miłości do Kościoła. Wówczas przestrzeganie zasad stanie się niczym kwiaty zrywane by ofiarować Umiłowanemu piękny bukiet naszych starań, pragnień. To jak taki „cmok”, które małe dziecko, przerywając na chwilę swoją zabawę, składa na policzku przyglądającej mu się matki. i biegnie dalej.
Kiedy ostatnio czytałam tę perykopę nasunęła mi się myśl o sakramencie pojednania – o spowiedzi. Może to będą niedosłowne porównania, ale proszę pozwolić mi się nimi z Państwem podzielić.
W starożytności trąd był postrzegany jako kara zesłana przez Boga na człowieka za jego grzechy. Stawał się człowiek nieczysty, odsunięty od społeczności i możliwości uczestniczenia w kulcie. Tak samo jest z nami, choć dzieje się to w przestrzeni raczej niewidocznej dla innych, rozgrywa się w sercu, w sumieniu. Kiedy zgrzeszymy, grzech odcina nas od Pana, staje jak wielka kłoda pomiędzy nami; poprzez swoje konsekwencje wpływa także na relacje z innymi – grzesząc odchodzimy od Łaski Pana, jakże wówczas mamy np. kochać czystą miłością czy służyć bezinteresownie? Grzech nie pozostaje w jakiś sensie ukryty. Na szczęście, Bóg nie odwraca od nas swojego spojrzenia. Nieustannie jest w drodze, to znaczy „przechadza się” tuż obok, tak byśmy mogli Go dostrzec i zawołać: „Jezusie, Mistrzu, zmiłuj się nad nami”. W Kościele katolickim wyznajemy, że takie westchnienie czy też spowiedź powszechna podczas Eucharystii, to jeszcze nie wszystko. Dlatego słyszymy: „idźcie i pokażcie się kapłanom”. Bóg ustanowił sakrament pokuty, pojednania, miłosierdzia. Ukrywa się w osobie kapłana dając mu moc odpuszczenia naszych grzechów. Chwila spowiedzi św. i rozgrzeszenia jest wyjątkowym czasem osobistego spotkania z Bogiem, który do końca nas umiłował, aż po śmierć na Krzyżu – ale jest to także czas szczególnego wylania Ducha Świętego, Tego, który jest Ogniem oczyszczającym, Tchnieniem ożywiającym i wskrzeszającym, Światłem, Ojcem ubogich i Męstwem wyznawców. Piękna jest praktyka comiesięcznej czy nawet co dwutygodniowej spowiedzi. Pięknie kiedy nie odkładamy tego sakramentu na potem, tylko działamy od razu po upadku nie czekając aż „nazbiera się więcej” grzechów.
Jakie jest jednak nasze podejście do tego Bożego daru przebaczenia? Bóg nie zwleka z przebaczeniem, ale czeka na nas. Ci trędowaci, którzy nie powrócili do Jezusa, zostali oczyszczeni zapewne, tylko jakby czegoś w tym zabrakło. Czy Jezus nie mógł poczuć się wykorzystany? Owych dziewięciu skupiło się na formie – penitent przychodzi, wyzna swoje grzechy, otrzyma rozgrzeszenie, może jeszcze nawet od razu odmówi modlitwę pokutną i wychodzi z kościoła jak z supermarketu po dokonaniu niezbędnych zakupów. Przecież te produkty musiały być na półkach – to jakby mu się należało. Przyszedł, poprosił (można jeszcze zapytać się o przygotowanie – jaki jest nasz rachunek sumienia, jaki żal…) i dostał – tylko czy zrozumiał czego dostąpił? Może ci trędowaci byli bardziej skupieni na zewnętrznym wymiarze nieszczęścia, które ich dotknęło? Wtedy nawet mogli nie zauważyć jak o wiele większe i cenniejsze łaski dotknęły ich wnętrza. Czy cieszymy się, że moc owego sakramentu przywraca nam stan łaski uświęcającej, stan przyjaźni, jedności z Bogiem, że za chwilę będziemy mogli Go przyjąć w Komunii? Czy tęsknimy, odczuwamy głód eucharystyczny kiedy z powodu grzechów ciężkich nie możemy przystępować do Stołu Pana, czerpać z Ofiary Miłości? A to przecież ta sama Krew, która spływa z ołtarza, oczyszcza nas podczas spowiedzi. Samarytanin „upadł do stóp Pana i dziękował Mu”. Pokora! Świadomość obdarowania! Spowiedź to nie kwestia formułek czy ludzkich słów, mniej lub bardziej wzniosłej nauki usłyszanej przed rozgrzeszeniem. Czy mamy w sobie na tyle wiary, by ujrzeć za kapłanem Jezusa? Kapłan jest tylko – aż – Jego narzędziem. A gdyby kapłan nic nam nie powiedział tylko od razu udzielił rozgrzeszenia? Sama nieraz sobie zadaję te pytania. Czy zauważylibyśmy otrzymaną łaskę, której ogromu nie da się wypowiedzieć czy raczej odeszlibyśmy od konfesjonału narzekając na księdza? Co jest istotniejsze? Nieraz wszak oczekujemy jakiegoś słowa – tylko, czego pragnę bardziej? Owszem, niewłaściwa postawa kapłana czy złe słowo może zrazić penitenta, być przyczyną rany bądź zgorszenia, dlatego także na kapłanach spoczywa wielka odpowiedzialność. Trzeba otoczyć ich szczególną modlitwą. Bo łatwo jest oceniać, ale najpierw należałoby ich wspomóc, bo wszyscy jesteśmy tylko słabymi ludźmi (to jest pokora Boga, że tak wielkie skarby składa w ręce grzeszników).
Dziękczynienie jest tym, co porusza Boże Serce. „Oddać Bogu chwałę”. Nic nam się nie należy. Bóg jest wolny – ale jest Miłosierdziem i Sprawiedliwością. Przez wzgląd na ową sprawiedliwość i wierność Przymierzu nie zostawi nas, będzie o nas nieustannie walczył. On pragnie jedynie naszego dobra, nawet jeżeli czasem dopuszcza by szlak naszej drogi był trudny, by pojawiały się zakręty i doliny – i to dopuszczenie jest Miłosierdziem w pewien sposób – bo tylko oczyszczeni możemy stanąć przed Nim.
Ostatni wers tej perykopy według „Biblii Pierwszego Kościoła” brzmi: Jezus mówi do owego samarytanina: „Podnieś się i idź. Twoja wiara cię wyzwoliła.” W innej ewangelicznej historii Jezus mówi do innego uzdrowionego: weź swoje łoże i chodź. To znaczy, wstań z barłogu grzechów, weź odpowiedzialność za swoje życie; podnieś głowę i spójrz w niebo, rozejrzyj się dookoła by zobaczyć jak wiele osób oczekuje ciebie, twojej pomocy, jak bardzo jesteś potrzebny jako świadek Miłosierdzia; nie cofaj się już ale idź do przody prowadzony Bożym światłem. Św. Jan w swoim pierwszym liście powie: tym, co zwycięża świat jest nasza wiara. Ona czyni nas większymi, mocniejszymi od światowych zamętów i złych zakusów. Ona jest naszym ocaleniem, podporą; uwalnia nas z samych siebie, bo wskazuje na wartości o wiele cenniejsze; przypomina o wieczności. Tylko z wiarą przyjęty sakrament pojednania, Bożego przebaczenia, prawdziwie oczyszcza z trądu duszy i wyzwala z grzechowych kajdan. Człowiek od samego początku ma tak mocno wpisane w swoją naturę – jako, że jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże – pragnienie wolności. Dlaczego więc jakże często sam zakuwa siebie w dyby złego postępowania, świadomego i dobrowolnego (bo to stanowi o istocie grzechu ciężkiego); dlaczego bagatelizuje drobinki kurzu zaniedbań, uchybień, słabości i niedoskonałości, które na nim osiadają? Przecież powołany jest do dobra, piękna i miłości.
Tamtych dziewięciu, którzy odeszli, pozostaje dla nas w pewien sposób anonimowymi. Ten jeden zaś – już nie, poznajemy jego pochodzenie, odtąd będziemy o nim mówić nie „trędowaty”, ale „samarytanin”. Boże przebaczenie przywraca nam godność. Wiemy także, że w języku określenie „samarytanin” stało się synonimem osoby miłosiernej, śpieszącej każdemu z pomocą, choćby to jego samego miało wiele kosztować. Kto świadomie przyjmuje Boże Miłosierdzie ten rozsiewa wokół siebie woń miłosierdzia.
s.M.Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii