Rozważania o modlitwie „Uczyń mnie Panie narzędziem Twojego pokoju”
W czasach ogólnego niepokoju, gdy docierają do nas informacje o rozsianych na całym świecie działaniach wojennych i prześladowaniach; gdy nazbyt prawdziwe stają się słowa, że „człowiek człowiekowi wilkiem”; kiedy współczesne bożki – konsumpcjonizm, hedonizm, egoizm, chwilowość etc.próbują uśpić całe społeczeństwa wmawiając im, że nie warto pielęgnować pięknych wartości przeszłości, a człowiek w swojej „doskonałości” nie potrzebuje Boga – kiedy my sami borykamy się z różnymi postawami naszych bliźnich, jakże aktualna staje się modlitwa, przypisywana (błędnie co prawda) św. Franciszkowi z Asyżu – „Modlitwa o pokój”. Modlitwa ta prawdopodobnie powstała dopiero na samym początku XX wieku, niemniej jednak, gdy tylko z francuskiej Normandii rozeszła się na cały świat, została przyjęta przez wszystkich – zarówno katolików, protestantów, przez chrześcijan różnych odłamów, stała się punktem odniesienia i stałym elementem spotkań ekumenicznych. Kiedy w 1916 roku została po raz pierwszy oficjalnie zamieszczona w watykańskim dzienniku „L’ obsservatore Romano” dodano taki komentarz: „należałoby sobie życzyć, aby modlitwa ta znalazła echo u wszystkich i była wyrazem powszechnego uczucia”. Dlatego i my zatrzymajmy się i pochylmy się nad słowami, które przez lata kształtowały pobożność wielu wspaniałych osobowości – papieży, ludzi Kościoła, ludzi dobrej woli, działaczy społecznych i polityków – niezależnie od kultury, narodowości, języka. Dla św. Matki Teresy z Kalkuty stała się one odzwierciedleniem całej duchowości jej Zgromadzenia. I choć jej autorem nie jest św. Biedaczyna z Asyżu, na pewno by się pod nią podpisał, gdyż w każdym jej słowie czujemy jego ducha, słyszymy jego wołanie o miłowanie Miłości, o powszechne braterstwo, o rozsiewanie ziarna pokoju i dobra najpierw na małych poletkach naszego codziennego życia – a ziarno to będzie się rozrastać aż w końcu – co daj nam Panie – ogarnie sobą cały świat na nowo przywracając mu jedność ze Stwórcą, Ojcem każdego z nas.
Podzielnym tę modlitwę na dwie części. Pierwsza pełna jest paradoksów. To też opis tego jakim stał się świat (przypomnę – modlitwa powstała przed I wojną światową). Tak, przecież doskonale widzimy jak wiele w nim nienawiści, podziałów, smutku, cierpienia, braku nadziei, zwątpienia i ciemności. Możemy spychać to pod dywan, ale chyba lepiej zmierzyć się z tym, odkryć dokąd doszedł człowiek i powiedzieć temu „nie”. Ta modlitwa zaprasza do płynięcia pod prąd, do odpowiedzenia „chlebem” jeżeli ktoś w nas rzuci „kamieniem”. Zachęca ona do działania przeciwnego, także do wewnętrznego wyzwolenia. Nie muszę działać jak wszyscy – dla mnie wzorcem ma być bezpośrednio Ewangelia Jezusa Chrystusa. Jako Jego uczeń ma siać dobro, miłość, przebaczenie, nadzieję, wiarę, radość, mam głosić prawdę i pojednanie. Czy ja to jednak potrafię? Nie. Kiedy Święci – np. Filip Nereusz, Urszula Ledóchowska, wspomnienia Matka Teresa czy papieże Jan XXIII, Jan Paweł I (nazwany przecież „uśmiechem Boga”) czy nasz Święty Rodak – zachęcali i dawali przykład „apostolstwa uśmiechu” wiedzieli, że to nie ma być ich uśmiech. Pozwolić by to Pan przez nas działał, rozsiewał swój uśmiech. Omawiana przez nas modlitwa nie miałaby sensu ani racji bytu gdyby nie rozpoczynała się najważniejszym zdaniem: „Panie, uczyń mnie narzędziem swojego pokoju”. W tym zdaniu każde słowo ma znaczenie. Zwracamy się do Pana jako do Źródła wszystkiego, nie chcemy iść we własnym imieniu, chcemy Mu zawierzyć siebie, złożyć swój los w Jego rękach, stać się gliną by On – najlepszy Garncarz – utworzył z nas godne Jego narzędzie. Zniknąć w Nim. Narzędzie pozwala sobą kierować. Jest zależne i posłuszne – nie pyta, nie docieka, czyni. I to jest najlepsza postawa wyjściowa do wielkiego biegu przemiany świata. Narzędzie nie chce głosić siebie dlatego modlimy się „…swojego pokoju” – mamy nieść pokój Ojca, który „sprawia, że słońce wschodzi tak samo nad dobrymi jak i złymi”; Ojca, który nie czyni różnicy; Ojca, który nie męczy się przebaczaniem i nieustannie wychodzi na drogę wyglądając swego dziecka. Zapewne, św. Franciszek mógł tak się modlić. Chciał być tylko narzędziem, pokornym, nie skupiającym uwagi na sobie, nieustannie radzącym się Pana jak ma postępować.
To zestawienie „daj byśmy nieśli… tam gdzie panuje…” przypomina nam do jakiego świata jesteśmy posłani, ale także zmusza nas do zadania sobie pytania o to, czy my staramy się sami posiąść te cechy, które mamy nieść innym? Jakie są moje życiowe postawy i wyboru? Czym się kieruje? Czy mam odwagę działać wbrew obecnym tendencjom, płynąć pod prąd – to znaczy także zapewne nieraz zaprzeć się także siebie samego? Chrystusa zaprowadziło to na Kalwarię. Przez Krzyż przyszło zbawienie. Ani Pan, ani ta modlitwa – nie zapowiadają, że droga będzie łatwa, ale na pewno jest warta podjęcia. Choćbyśmy mieli uratować – z pomocą Bożej Łaski – tylko/ aż jedną duszę, zawsze warto.
Chciałabym jednak w sposób szczególny zatrzymać się nad drugą częścią modlitwy. „Spraw byśmy mogli nie tyle szukać pociechy, co pociechę dawać; nie tyle szukać zrozumienia, co rozumieć; nie tyle szukać miłości, co innych miłować”. Czyli nie czekaj aż ktoś zacznie – ty bądź pierwszy. Czyli nie czekaj aż ktoś ci coś da, ale ty pierwszy wyciągnij rękę. Jest to na pewno przekraczanie siebie, powrót do stwierdzenia św. Pawła: „nikt z nas nie żyje dla siebie”. Jezus poucza nas, że mamy gromadzić skarby, ale w skarbcu Królestwa Niebieskiego – a jest to przedziwny skarbiec, bo nagromadzone tam będą nie rzeczy przez nas otrzymane, ale te, które my podarowaliśmy innym. Parafrazując stwierdzenie z Listów Apostolskich – nie mamy szukać tego, co dla nas dogodne, ale być całkowicie ukierunkowanym na czynienie dobra bliźnim, na takie działanie, które będzie dla nich zbudowaniem – nie moja korzyść, ale drugiego. A jaka jest nasza optyka patrzenia? Gdy wieczorem spojrzymy na miniony dzień, nieraz możemy ze smutkiem odkryć, ile przegapiliśmy okazji do czynienia miłosierdzia. Skupieni na sobie, swoich sprawach, pogrążeni w natłoku obowiązków, nie umieliśmy spojrzeć dalej, poza nasze poletko. A przecież na nim świat się nie kończy. (w tym momencie warto także zadać sobie, czy to my najpierw względem siebie samych realizujemy to wszystko? Czy kiedy, np. w naszym sercu zagości rozpacz, zwątpienie – czy potrafię sobie samemu rozpalić pochodnię nadziei? Czy potrafię wybaczyć sobie samemu kiedy upadnę?) To poletko jest nam podarowane jako punkt wyjścia do rozpoczęcia śpiewu najpiękniejszego hymnu – Miłosierdzia. Czytamy w Dzienniczku św. s. Faustyny pouczenie, że człowiek największą chwałę oddaje Bogu uwielbiając Jego miłosierdzie i czyniąc je.
W kontekście całej modlitwy zaskakujące jest jej zakończenie, podsumowanie. „Albowiem dając, otrzymujemy; wybaczając zyskujemy przebaczenie; a umierając rodzimy się do życia wiecznego”. Pierwsze stwierdzenie – jeszcze chyba jasne, można skojarzyć z powiedzeniem, jakże prawdziwym, że więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu. Drugie – przebaczenie związane jest w jakimś sensie ze zrozumieniem, z wyrozumiałością. Trzeba najpierw samemu odkryć w sobie grzesznika, swoją nędzę, żeby móc rozumieć innych, wtedy nie będziemy spoglądać na nich z góry, nawet nie będziemy pamiętać, co to wyniosłość. Przychodzi też na myśl jedno z ośmiu błogosławieństw – „błogosławieni miłosierni albowiem oni miłosierdzia dostąpią” oraz upomnienie związane z modlitwą Pańską – „jeśli wy nie przebaczycie, nie przebaczy wam Ojciec, który jest w niebie”. W tle całej modlitwy pobrzmiewa ewangeliczna złota zasada: jak chcesz by tobie czyniono, tak ty czyń innym – a jeśli ty nie czynisz tak, jakże możesz oczekiwać, że tobie będą tak czynić? Wszystko do nas wraca, prędzej czy później. (pamiętajmy jednak o zupełnie bezinteresownej postawie w czynieniu dobra – niech nawet prawica nie wie, co czyni lewica). Zastanawiające jest trzecie stwierdzenie. Żeby autentycznie kochać trzeba umrzeć. Umrzeć dla swoich ambicji, poczucia, że tylko ja mam rację (oczywiście, nie mam tutaj na myśli niszczycielskiego samo uśmiercenia piękna indywidualnego każdej osoby z jej cechami, z naturą, na której zresztą budować będzie Łaska Pańska – wyzbyć się nie siebie jako tako, ale tego co we mnie złe, grzeszne i co może ranić innych lub mnie na nich zamykać)… Miłość nieraz będzie nas kosztować, może nawet zaboli i zrani. Jezus rozpięty na Krzyżu, okaleczony, zniesławiony, z szat obnażony i sponiewierany, opluty i opuszczony, dokonuje największego aktu miłości. Bez miłości życie traci sens – na nic mądrość, charyzmaty – jak powiada św. Paweł. To ostatecznie Miłość pokonała śmierć. To tylko ona może uratować także współczesnego człowieka. „Umierając rodzimy się” – spójrzmy na formę czasownikową. Nie ma nic skończonego. To wszystko jest procesem, czymś nieustannie na nowo się dokonującym. To ciągłe nasze dojrzewanie – do otwartości, do gotowości podania ręki (choćby wina nie była po naszej stronie), do zapomnienie o swoim zmęczeniu by przyjść innym z pomocą, w końcu – do kochania nawet tych, którzy tę miłość będą odrzucali. Szkoła Jezusa to nie jedna klasa, to całe życie.
Te trzy ostatnie wezwania pokazują nam, jaki powinien być fundament pod gmach ogólnego pokoju. Zrozumienie, życzliwość, przebaczenie, miłosierdzie i miłość braterska. Powszechne przyjęcie tej modlitwy przez różne środowiska pokazuje nam, jak bardzo człowiek pragnienie pokoju; jest to iskierka nadziei, że nawet we współczesnym świecie opanowanym przez różne „-izmy”, człowiek jeszcze całkiem siebie nie zagubił, że w każdym tkwi potencjał dobra.
Modlitwa kończy się nadzieją życia wiecznego, przypomina o najważniejszym, ostatecznym celu człowieka. Żeby być narzędziem pokoju trzeba przejść przez noc osamotnienia, śmierci; trzeba by Pan uzdrowił nasze spojrzenie, zmienił nastawienie. Człowiek nie może patrzeć na swojego brata jako na źródło zysków, jak na pozbawioną osobowości strukturę do wykorzystania, do zaspokojenia własnych pragnień. Pan nie poskąpi nam swojego błogosławieństwa, obyśmy tylko my zechcieli zacząć – jak pisał Zbigniew Herbert w poruszającym wierszu „Tarnina”, w którym zachęca nas Książę Poetów do postępowania właśnie „wbrew najgorszym przewidywaniom wróżbitów pogody”; do „łamania zmowy ostrożnych”; zaprasza do „szaleństwa białych niewinnych kwiatów”. Szczególnie wymowne są ostatnie wersy, którymi chciałabym zakończyć nasze rozważanie zachęcając do codziennego stawania się narzędziem pokoju, siewcą dobra – małymi i skromnymi, pamiętającymi, że najbardziej wartościowa i trwała nagroda jest w Niebie – a duchowo – jest nią poczucie uśmiechu Boga, który raduje się z najmniejszego aktu dobra, który przywraca Jego stworzeniu godność dziecka Bożego.
„tak tarnino
parę taktów
w pustej sali
a potem potargane nuty
leżą wśród kałuż i rudych chwastów
by nikt nie wspomniał
ktoś jednak musi mieć odwagę
ktoś musi zacząć
tak tarnino
kilka czystych taktów
to bardzo dużo
to wszystko”
s. M. Teresa od Jezusa Królującego w Boskiej Eucharystii